Give blood/ Brilliant blues/ Face the face/ Hiding out/ Secondhand love/ Crashing by design/ I am secure/ White city fighting/ Come to mama/ Night school (Bonus)/ Save it for later (Bonus)/ Hiding out (12" mix) (Bonus)
Całkowity czas: 52:56
skład:
Musicians: Pete Townshend, Dave Gilmour, Steve Barnacle, Mark Brzezicki, John "Rabbit" Bundrick, Tony Butler, Peter Hope Evans
Charakterystyczna gitara w „Give Blood”. Czy to na pewno ta gitara? A może to nie ta płyta? Rzut oka na listę płac – nie, nie pomyliliśmy się – jest, Dave Gilmour. Townshend wspomagał go przy okazji koncertów z okazji płyty „About Face”. Teraz Gilmour zrewanżował się koledze . A nawet współ komponował jeden utwór „White City Fighting”. Ale „Give Blood” aranżacyjnie i muzycznie w pewnym stopniu przypomina niektóre kompozycje z „About Face”.
W połowie lat 80-tych zapanowała pewna moda na superprodukcje muzyczne - stada side-manów , często o bardzo znanych nazwiskach, perkusja nagrywana tu, klawisze ówdzie, miksowanie w jeszcze jednym studiu, a całkowite zgrywanie w jeszcze innym miejscu. W ogóle przedsięwzięcia o wielkim rozmachu i równie dużym budżecie. Wystarczy wymienić „Boys & Girls” Bryana Ferry. Powstał wtedy pewien sposób nagrywania rockowych płyt, charakterystyczny dla tego okresu – brzmienie mocno obrobione elektronicznie , wywodzące się z new-romantic. Zdolny producent nie pozwalał sobie na to, żeby zalać wszystko plastikiem, przez który od czasu do czasu przebijała się ostrzejsza gitara. Miało to brzmieć nowocześnie, ale rockowy duch pozostawał. Oczywiście, dotyczyło to głównie artystów z rockowego mainstreamu. Było to w czasach technologicznej rewolucji w technice nagraniowej, kiedy wkraczał cyfrowy sposób obróbki dźwięku – od „poczęcia” w studiu do nośnika włącznie. Ale dopiero wkraczał i taśma magnetofonowa dalej funkcjonowała jako podstawa działalności w studiu. I starzy mistrzowie konsolety myśleli jeszcze w sposób „analogowy”, kiedy studio wymagało od producenta znacznie więcej. Dzięki temu powstawały płyty pełne przestrzeni, do tej pory urzekające swoim brzmieniem. „White City” w tym towarzystwie prezentuje się dobrze, nie zestarzało się . Realizowała je zacna ekipa. Towarzystwo niezbyt liczne, ale starannie dobrane.
„White City” rozmachem ustępuje największym rockowym produkcjom z tego okresu. Coś koło dziesięciu muzyków, jeden producent. W porównaniu z choćby „Boys & Girls” prawie garaż. No ale konsoletą zajął się świetny producent Chris Thomas (współpracował z Roxy Music i Sex Pistols), w grupie muzyków znalazł się wspomniany David Gilmour, poza nimi dwaj bardzo dobrzy perkusiści Simon Phillips i Mark Brzezicki, John „Rabbit” Bundrick znany z pracy w grupie Free.
Tytułowe „White City” to dzielnica w Londynie, w której dzieje się akcja tej płyty. A jej głównym tematem są problemy człowieka z samym sobą – wóda, dragi, i jak się z tego wydobyć. Townshend znał te sprawy z własnego doświadczenia. Niewiele wcześniej udało mu się zakończyć odwyk narkotykowy. Na tyle skutecznie, że żyje do tej pory.
Płyta zawiera dość zróżnicowany muzycznie materiał. Są utwory typowo rockowe, dwie stylizacje na muzykę rozrywkową z lat sześćdziesiątych, o mało rockowym rodowodzie. Znalazł się też jeden utwór zagrany i zaaranżowany w typowy dla ówczesnego soulu sposób (Hall And Oates, Lionel Richie). Jak pisałem wyżej- zawartość różna, poziom też. Wspomniane stylizacje niezbyt mi się podobają, ten soulowy utwór też. Ta rockowa część jest dużo lepsza. Townshend udowadnia też, że oprócz tego, że gitarzystą jest wybornym, bardzo dobrze śpiewa. A w The Who jest tylko gitarzystą, bo Daltrey śpiewa jeszcze lepiej. Ale na swoich płytach solowych konkurencji nie ma.
Oryginalnie płyta wyszła w 1986 roku.Wersja zremasterowana z ubiegłego zawiera jeszcze trzy bonusowe utwory. Tylko nie wiem po co.