Niedaleko pada jabłko od jabłoni. A może to jednak jabłoń ta sama, tylko jabłka nieco inne? Tylko na pewno aż tak inne? Za lwią część repertuaru The Who odpowiadał właśnie Pete Townshend i dość dziwne byłoby, gdyby jego solowe nagrania były jakoś bardzo inne. Nie są ani bardzo inne, ani w ogóle inne – bez problemów mogłyby się znaleźć na płytach The Who (o ile nagraliby coś świeższego od „It’s Hard”).
Ładniutko to wydane – podwójny digipak, tak jak lubię, do tego kilkunastostronnicowa książeczka z biografią artystyczną Townshenda. Przy każdym utworze krótki komentarz autora., reprodukcje okładek płyt solowych. Dwa kompakty, 34 utwory, ponad dwie godziny muzyki. Townshend na własną rękę wydał siedem albumów solowych z materiałem premierowym (powiedzmy). Nie licząc płyt koncertowych i serii „Scoop” z różnymi ciekawostkami. Reprezentowane są wszystkie, i to każdy dość obszernie. Chociaż jako o pierwszym solowym albumie pełną gębą, od początku do końca autorskim i przemyślanym, to dopiero możemy mówić o „Empty Glass” z 1980 roku. . Z poprzednich dwóch – pierwszy „Who Came First” to raczej takie zmiotki z twórczości The Who, które napisał Townshend dla zespołu, ale kolegom nie podeszły, a drugi - „Rough Mix” sygnowany jest wspólnie z Danny Laine’m. Bardzo ciekawym i to pod różnymi względami, jest wydany w połowie lat 80-tych album „White City”. Był to okres, w którym modne były muzyczne superprodukcje – tabuny sidemanów, nagrywanie w kilku studiach na całym świecie, szlifowanie brzmienia do bólu (vide „Boys And Girls” Bryana Ferry”). I „White City” wpasowuje się w ten nurt. Druga ciekawa sprawa – na tej płycie z Townshendem współpracował niejaki David Gilmour, również jako współkompozytor. To jako przyjacielski rewanż. Nieco wcześniej Townshend udzielał się na jego drugiej płycie solowej „About Face”. A obie produkcje są momentami do siebie dość podobne .
O ile twórczość The Who mam opanowaną dobrze, to akurat solowe dokonania Pete Townshenda znałem wcześniej dość wyrywkowo, a i to głównie płyty z lat 80-tych. I de facto ta antologia jest moim pierwszym obszerniejszym spotkaniem z jego solowymi poczynaniami.
Nic się Townshend przez te lata nie zmienił – ta sama gitara, taki sam charakter utworów – melodyjne rockery z romantyczną nutką, a ballady nigdy do końca balladowe, zawsze z jakimś rockowym pazurem. Do tego to wokalista bardziej niż przyzwoity, śpiewający stylowo, mocnym , nieco zachrypniętym głosem.
Warto „Anthology” mieć, bo to bardzo fajne uzupełnienie dyskografii The Who. Kto ich lubi, temu składak będzie się podobał.