Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek szesnasty.
Bjuborg. Jak tylko siadłem do przesłuchania tej płyty, z okazji dzisiejszej recenzji, mój organizm błyskawicznie prysnął z domu. W drzwiach zderzył się z Tośką, która też tego słuchać nie miała ochoty. Po krótkich pertraktacjach ustalili, że idą nad San. Nie dziwię im się. Oboje to znają i nie mieli ochoty słuchać tego jeszcze raz. Ja też tego bym tego nie słuchał, gdybym nie musiał. Teraz kilku moich kolegów z forum dyniożarłów powie pewnie – Kapała, ale ty jesteś prostak. Może i jestem, ale nie będę udawał, że mi się „Beauborg” podoba. Poza tym też nie specjalnie wierzę, że tak im wszystkim się ten krążek podoba. Na pewno część szpanuje i hipsterzy. Mniejsza z tym.
Na pożegnanie z RCA Vangelis przygotował swoje firmie niezły pasztet. Przez kilka lat same fajne, ciekawe i ogólnie przyswajalne krążki, nawet z przebojami, do tego naprawdę bardzo dobre, aż tu na koniec kontraktu takie coś. Jedna wersja mówi, ze Vangelis niespecjalnie zadowolony ze współpracy z wydawnictwem podrzucił im na koniec takie kukułcze jajo na zasadzie – chcecie, to macie, a co z tym zrobicie to mnie to osiem. Inna wersja mówi, że jest to jak najbardziej poważna płyta artysty, który po prostu miał ochotę nagrać coś takiego, a że wypadło to na sam koniec kontraktu z RCA – no cóż, przypadek. Która wersja jest prawdziwa? Stare przysłowie pszczół mówi, że prawda zwykle leży po środku. Chociaż w tym wypadku przychylałbym się do pierwszej wersji.
„Beaubourg” to jedna, dwuczęściowa kompozycja, wypełniająca całą płytę, na wskroś eksperymentalna i na próżno na niej szukać tak charakterystycznych dla innych płyt pięknych harmonii, czy klawiszowych pejzaży. Dla osobnika niespecjalnie osłuchanego w muzycznej awangardzie jest to rzecz bardzo trudna do strawienia. Powiem więcej – nawet trudna do przesłuchania, bo o strawieniu mowy nie ma. Jako świeży, niezorientowany i nieuprzedzony fan siadłem sobie kiedyś tej płyty, spodziewając się czegoś w stylu na przykład „Ignacio”, a dostałem… Do końca wytrzymałem tylko z ciekawości, obiecując sobie solennie, że już nigdy więcej. Jak widać – nie dotrzymałem tej obietnicy, ale tylko i wyłącznie z przyczyn recenzenckich. Przez większa część płyty miałem wrażenie, że słucham strojenia syntezatorów – jakieś bliżej nieokreślone elektroniczne dźwięki, występujące nieregularnie, chaotycznie i przeważnie nie tworzące żadnej bardziej regularnej struktury dźwiękowej, że o harmonii i melodii nie wspomnę. Gdzieś tam pewnie w śladowych ilościach pojawiają na chwilę w połowie pierwszej części, ale potem sobie już idą. Próbują udawać, że wróciły na ostatnie trzy minuty płyty, ale to tylko jakieś takie plumkanie, które po wcześniejszych mękach i tak jest zbawieniem dla uszu.
Moim zdaniem „Beaubourg” to hucpa, pic i ściema, absolutnie niesłuchane, nudne, bez żadnych wartości artystycznych. Efekt zemsty artysty na swoich pryncypałach, której konsekwencje już od prawie czterdziestu lat ponosimy też i my, słuchacze. Dla dziewięćdziesięciu dziewięciu procent fanów jest to równie atrakcyjne jak leczenie kanałowe. Tylko, że tam znieczulenie dają.
Tych co nie znają – lojalnie ostrzegam – słuchacie na własna odpowiedzialność.
Ale jeszcze przyjdą takie czasy, że o „Beaubourg” powiem dobre słowo.