Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek czternasty.
„Spiral” bez wątpienia jest jedną z najważniejszych i najsłynniejszych płyt Vangelisa. Ale czy jest równie dobra jak sławna?
I znowu, jak w przypadku „Albedo 0.39” ziarno wątpliwości w mojej duszy zasiał mój kolega djmis. O ile z „Albedo” nawet mu się to udało – „Może faktycznie nie jest to wielkie dzieło, but I like it i już.”, tak w przypadku „Spiral” poszło mu dużo gorzej, żeby nie powiedzieć – nie poszło mu w ogóle. Co prawda i przed Spiralą, i po niej Vangelis nagrywał lepsze płyty, ale i tak moim zdaniem to jest jeden z ciekawszych jego albumów. Nawet jeśliby się chciał bardzo przyczepić to nie bardzo jest do czego. No bo właśnie do czego?
Utwór tytułowy to vangelisowski klasyk i już. Kwintesencja jego stylu z tzw. okresu elektronicznego, często używany w programach telewizyjnych jako czołówka, albo podkład muzyczny. „Ballad” – piękna rzecz, z bardzo ciekawym wykorzystaniem przetworzonego ludzkiego głosu, jako „instrumentu” prowadzącego melodię. „Dervish D” – tu można byłoby się zgodzić z malkontentami, że to nic specjalnego – trochę nie pasuje, trochę za głośny, melodia trochę banalna. No ale jeżeli inspiracją byli tańczący derwisze, to musiało to być dynamiczne, nawet tanecznie. Jednak jakby nie patrzeć – najsłabszy moment Spirali. „To The Unknown Man” – również rzecz bardzo znana i popularna, często wykorzystywana przez telewizję jako ilustracja muzyczna do programów, czy filmów dokumentalnych. Dwuczęściowa kompozycja – pierwsza część dosyć patetyczna, a werble które pojawiają się w pewnym momencie tylko potęgują ten nastrój, druga część pogodniejsza, rozładowująca napięcie z pierwszej części. „3+3” – po prostu ładne. Niby nic specjalnego, bo Vangelis napisał wiele podobnych i nawet lepszych utworów, ale ten tutaj idealnie pasuje na zakończenie takiej płyty.
Oprócz Derwisza, który wcale nie jest taki zły, tylko może trochę tu nie pasuje, reszta płyty jest bez zarzutu – klasyczny Vangelis w dobrej formie. Kiedy słuchałem tego pierwszy raz, miałem wrażenie że nie do końca jestem całkiem na ziemi, u siebie w pokoju, gdzieś się wybrałem na wycieczkę, poprzez te chmury, z których na okładce wysuwa się ten ogromniasty jack. I tak cały czas mam – słucham, wchłaniam, odpływam. I jest mi dobrze. Chociażby tego powodu warto.