Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek trzydziesty trzeci.
W 1992 roku przypadało 500 lat od momentu, kiedy Krzysztof Kolumb na trzech cherlawych łajbach szukając drogi do Indii wpakował się przez pomyłkę na Bahamy, a potem na Kubę i przy okazji odkrył Amerykę, jak się potem okazało.
Były z tego powodu jakieś nawet uroczystości, obchody, a i show-biznes też postanowił skorzystać z okazji i przygotować jakąś sztukę, żeby coś tam zarobić. Od razu na początku doszło do pewnego zgrzytu. Najszybciej do wyścigu wystartował Warner, zaklepując dla swojego przyszłego filmu wszystkie możliwe tytuły typu Kolumb, Odkrycie Ameryki – w każdym razie wszystko, co bezpośrednio mogłoby się kojarzyć z tym wydarzeniem. Konkurencja (Gaumont do spółki z kilkoma mniejszymi firmami plus Paramount Pictures) burczała, psioczyła, ale została trochę z ręką w nocniku. Dali sobie jednak radę, kombinując całkiem fajny tytuł – „1492 – Conquest of Paradise”. I też ruszyli do wyścigu. Obie firmy wyasygnowały na swoje przedsięwzięcia niebagatelne wówczas kwoty: 45 milionów dolków Warner i 47 milionów Gaumont z Paramountem. Warner nastawił się chyba bardziej na widowisko przygodowe, niż historyczne, co sugeruje obecność Johna Glena za kamerą (speca od Bondów). Gaumont wziął Ridleya Scotta, też specjalistę od kina rozrywkowego, ale z trochę ambitniejszej półki – „Blade Runner”, „Obcy”, co sugerowało trochę poważniejsze podejście do zagadnienia. Obsada aktorska w obu filmach była równie mocna, chociaż ze wskazaniem na Warnera. Za to jeśli chodzi o muzykę, do filmu Glena ścieżkę dźwiękową stworzył Cliff Eidelman – początkujący wtedy kompozytor muzyki filmowej, raczej sprawny rzemieślnik niż artysta. Za to Ridley Scott ściągnął Vangelisa, z którym już współpracował przy „Blade Runnerze”. Widocznie ta wcześniejsza współpraca obu się spodobała, bo kilka lat później znowu spotkali się przy produkcji „1492 – Conquest of Paradise”. Pamiętam, że początkowo wyglądało na to, że Warner dokopie konkurencji, szczególnie, że ich film miał premierę kilka miesięcy wcześniej. A tu klapa. Kiepska frekwencja i równie marne recenzje. Na pewno nie pomogły zawirowania w czasie realizacji – zmiana reżysera i aktora grającego główną rolę – mieli być George Cosmatos i Timothy Dalton. Drugi Kolumb wypłynął trochę później, widząc już wrak swojego konkurenta gdzieś na mieliźnie i licząc, że jemu pójdzie trochę lepiej. Poszło, ale początkowo nie zanosiło się na to, bo w Ameryce film raczej przepadł, dopiero Europa przyczyniła się do tego, że się zbilansował, a nawet przyniósł pewien zysk. Recenzje w USA miał średnie, w Europie dużo lepsze. Nie jestem w stanie porównać obu filmów, bo tego pierwszego nie widziałem. Za to ten drugi… nie powiem, żeby było to wielkie dzieło, ale podobał mi się, a najlepiej pamiętam… A było to tak – kino Adria, jako, że podpadało wtedy pod wojewódzki ośrodek kultury, jako pierwsze w Bydgoszczy miało system Dolby Sorround – nie ma się co śmiać, to był 1992 rok, odtwarzacz CD nie był jeszcze pod każdą strzechą – i „1492” było pierwszym filmem wyświetlanym w tym systemie. Na początku, jeszcze przed filmem było nawet takie krótkie intro dźwiękowe przedstawiające możliwości tego systemu – jakieś ptaszki śpiewające to tu, to tam, szum wody płynącej przez całą salę, i tak dalej. A potem zaczął się film – i zabrzmiał temat tytułowy, a dźwięk otoczył na z każdej strony, katedralny, monumentalny, wielki. I to było to! Właśnie, muzyka – to był największy plus tego filmu, który i tak był bardzo udany. Jednak ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Vangelisa była jeszcze lepsza i zupełnie zasłużenie odniosła jeszcze większy sukces niż sam film. Prawdopodobnie jest to najbardziej popularna płyta tego artysty.
Jest to nieco inna muzyka, niż ta, do której Vangelis przyzwyczaił nas na swoich płytach z lat osiemdziesiątych. Przede wszystkim syntezatory ustąpiły trochę miejsca instrumentom akustycznym i nie-elektronicznym i dlatego brzmienie jest nieco inne, bardziej orkiestrowe, klasyczne. No i chór, pod dyrekcją Guya Protheroe. Poza tym kilka wcześniejszych płyt artysty zawiera muzykę lżejszą gatunkowo i brzmieniowo, tutaj znowu jest monumentalnie – ale akurat taka muzyka jako ścieżka dźwiękowa do takiego filmu – ma to swoje uzasadnienie. Przecież kiedy zza horyzontu wyłania się nowy kontynent musi zagrać orkiestra, albo coś co ja będzie dobrze udawać, a nie jakieś proste przyciskadło elektroniczne.
Najbardziej popularnym utworem z tego albumu był (prawie) tytułowy „Conquest of Paradise”, na przykład na liście Trójki spędził aż trzy miesiące, a słynny niemiecki pięściarz Henry Maske przy nim wychodził na ring. Co prawda na brytyjskiej liście przebojów dotarł tylko do 60-tego miejsca, ale i tak jest to jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów Vangelisa i nawet stacje radiowe dla ogólnej ludożerki puszczają go stosunkowo często. Efektowny, melodyjny numer na pewno świetnie nadawał się na singla. Co prawda niektórzy mają go już serdecznie dosyć, bo go trochę w radiu zajeżdżono. Jednak dla mnie to numer dwa z tej płyty. Numer jeden to mini suita "Pinta, Niña, Santa María (Into Eternity)" – delikatna, bardzo vangelisowska, kojarzy mi się nieco z „Mayflower” z „Friends of Mr. Cairo” . Większość muzyki, która się tu znalazła jest bardzo nastrojowa – począwszy od "Monastery of La Rábida" do „Hispanioli” włącznie – jednak bardzo zróżnicowana. Są bardziej kameralne utwory oparte na muzyce tradycyjnej – „City of Isabel”, czy „Deliverence”, mamy typowego, pastelowego Vangelisa z tego okresu – "West Across the Ocean Sea", patetycznego Vangelisa – „Light And Shadow”, "Monastery of La Rábida". "Moxica and the Horse" wnosi niepokój – nerwowa wokaliza, nerwowy rytm, punktowane przez elektroniczny bas. To taki utwór, żeby nam nie było zbyt przyjemnie. Za to "Twenty Eighth Parallel" znowu przynosi ukojenie. Właściwie jest to repryza tematu tytułowego, tylko dużo bardziej kameralna. I znowu jest miło. Chociaż to nie jest wcale miły film – raczej smutny, o walce człowieka z żywiołami i biurokracją. Z tymi pierwszymi poszło mu nieźle, z tą drugą poległ. Może trochę trywializuję, ale wydźwięk filmu jest taki – nie pokonały go morza, dżungla, Indianie, buntownicy, za to skutecznie wykończyło go kilku urzędasów, wysoko postawionych, ale urzędasów.
Trochę mi ten album przypomina muzykę Ennio Morricone do „The Mission”. Nie muzycznie, no może minimalnie, ale bardziej klimatem. Vangelis zapewne „Misję” Rolanda Joffe’a znał, bo film był bardzo głośny i popularny, coś tam w tyle głowy zostało i pewnie mniej, lub bardziej świadomie coś tam przeniósł do swojego dzieła. Summa summarum jest to bardzo dobra płyta, myślę, że jedna z lepszych w karierze artysty – bogactwo brzmienia, melodie, różnorodność, znakomita produkcja (nie wiem, czy nie jest to najlepiej wyprodukowany album Vangelisa), bardzo mądra „dywersyfikacja” instrumentarium dało w całości rzecz bardzo wyróżniającą się wśród dokonań Greka. Szczerze mówiąc trudno mi znaleźć coś zrobionego z takim rozmachem i tak dobrze zrobionego w jego całej dyskografii. Muzycznie pewnie da radę wymienić kilka lepszych muzycznie płyt, ale biorąc pod uwagę wszystkie aspekty, no nie wiem, czy Vangelisowi wyszło kiedyś coś tak dobrego. Mniejsza z tym – płyta jest bardzo dobra, mimo że to ścieżka filmowa, bez dłużyzn i stricte ilustracyjnych fragmentów. Tyle, że jak to już drzewiej z filmowymi płytami tego pana bywało – nie wszystko co znalazło się na płycie było w filmie, nie wszystko z filmu mamy na płycie. A jeśli już, to nie zawsze dokładnie to samo. Znalazłem takie wydawnictwo – „1492 – The Complete Score”, z daleka śmierdzi piratem (a dokładnie ruskim piratem), ale ponoć zawiera całą muzykę do filmu – około stu minut – trochę bardziej surową i trochę bardziej pasującą do klimatu. Trzeba przyznać, że jest to bardzo ciekawe wydawnictwo.
Gdyby mnie ktoś pytał od jakiej płyty zacząć słuchanie Vangelisa, „1492 – Conquest of Paradise” byłoby na początku listy. Tak w pierwszej trójce.
PS. Taka ciekawostka – ten album wydał Warner, czyli konkurencja od filmu Johna Glena.