Trafiło się ślepej kurze ziarno. Znaczy trafiła mi się płyta prog-metalowa, której da się posłuchać. Ba, posłuchać – ona jest zupełnie dobra! Chyba przede wszystkim dlatego, że nie jest to bardzo typowy bardzo prog-metal, albo nie jest to prog-metal w dzisiejszym, pełnym tego słowa znaczeniu. Na przykład podobnie grało Threshold ponad piętnaście lat temu. Jeszcze wtedy z Damianem Wilsonem na wokalu. O tym Threshold to nieprzypadkowo, bo Szwedzi na pewno szacownych Brytoli znają i lubią, a wokalista ma głos dość podobny do Wilsona. “Shifting Sands” to druga płyta w ich dorobku. Jeżeli debiut jest na podobnym poziomie, to też jest warty poznania.
Dostajemy ponad pięćdziesiąt minut melodyjnego metalu, co jest wartością sama w sobie. Jest tu trochę patataj metalu z klawiszami, próby (czasem udane) tworzenia melodyjnych, szybko wpadających w ucho refrenów wskazują na ciepłe uczucia w stosunku do amerykańskiego heavy aluminium z lat osiemdziesiątych. Są też utwory bardziej skomplikowane formalnie, oraz okraszone jest to również i balladami. Zaprezentowano wszystko zwięźle, konkretnie, bez zbędnych dźwięków, solówek i tym podobnych instrumentalnych masturbacji. Kombinacja metalowej energii, melodii i prog-rockowego wyrafinowania – faktycznie tak jest. Zrobione z głową, to wyszło. Albo prawie. Mogłoby być lepiej, gdyby bardziej przyłożyli się do melodii i refrenów. Biorąc pod uwagę, że zespół nie stroni od bardziej rozbudowanych form, mógł by powstać z tego koktajl o dużej sile rażenia.
Na płycie mamy osiem utworów, trwających od pięciu do ośmiu minut. Czyli idealna długość, żeby trochę poczarować słuchacza swoimi umiejętnościami, ale go nie zamulić na amen. Bo i gitarzysta, i klawiszowiec potrafią zagrać ciekawe rzeczy. Popis inwencji dają w “Company” gdzie na wyścigi wygrywają różne fajerwerki i w ten sposób mamy najlepszy utwór na płycie – od zawsze bardzo ruszały mnie solówki na moogu. A najgorszy to ballada “Confidence”. Oczywiście, że ballada. Od kilku lat problem ballady rockowej jest dla mnie niewyjaśnioną zagadką. Jak to się stało, że to co kiedyś było ozdobą płyty, teraz jest zapchajdziurą? Jaka ewolucja (albo raczej dewolucja) tu zaszła? W każdym razie muzycy WinterStrain pewnie słyszeli, że na płycie metalowej coś takiego powinno być. Spięli się i w pocie czoła coś takiego stworzyli. Szacun za dobre chęci i zaangażowanie, tyle, że efekt wątpliwej jakości. Z rockowego szeregu wyłamuje się również nastrojowy “Memory beneath the sea”, ale to już para zupełnie innych kaloszy. Nie jest to rockowa ballada, coś bardziej w stylu… na przykład Porcupine Tree, albo No-Man? Albo “Planet Caravan” Sabbsów. Dobre.
Sami muzycy WinterStrain określają swoją muzykę jako arctic prog. ??? A mogą sobie nazywać jak chcą. Kiedy muzyka pójdzie w ludzi, ci już sami sobie ją zaklasyfikują, jak będą chcieli. Najważniejsze jest to, żeby chcieli jej słuchać. I myślę, że muzyka WinterStrain znajdzie swoich zwolenników