Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek trzeci.
Okazało się, że interes pod tytułem Aphrodite’s Child kręci się zupełnie dobrze nawet jeśli główny kompozytor grupy nie w pełni udziela się w robocie – znaczy miga się od koncertów. Vangelis bardzo niechętnie jeździł w trasy koncertowe, a jeżeli tylko mógł wysyłał za siebie kogoś innego, na przykład swojego brata Nico. Sam zdecydowanie wolał pracować w studiu.
Właściwie zaraz po wydaniu „It’s Five O’Clock” zabrał się za kolejny album Aphrodite’s Child, ale w międzyczasie wpadła mu też inna fucha – francuski reżyser Henry Chapier zaproponował mu skomponowanie ścieżki dźwiękowej do swojego nowego filmu, zatytułowanego dość prowokacyjnie „Sex Power” (porównywany min. z „Zabriskie Point”). Wbrew wszelkim możliwym legendom nie jest to żaden pornol, ani nawet film erotyczny. Jest to dość typowy dla tamtego okresu obraz obyczajowy, dość artystowski i też typowo jak dla tamtych czasów „wzbogacony” o kilka gołych kobiecych biustów. Nawet został nagrodzony Srebrną Muszlą na festiwalu San Sebastian. Trudno powiedzieć za co, bo moim zdaniem to taki mocno przeintelektualizowany film o niczym.
Muzyka, która znalazła się na płycie „Sex Power” nie do końca odpowiada temu, co znalazło się w filmie, kilka tematów jest przerobionych, kilka tematów jest na płycie, a nie ma w filmie i odwrotnie. Sam Chapier twierdzi, że właściwie Vangelis skomponował całą muzyką w czasie jednej sesji, w trakcie oglądania filmu, za pierwszym podejściem. Możliwe – Mistrz znany jest z umiejętności bardzo szybkiego komponowania, prawie że a Vista.
Sama muzyka – jak to ścieżka dźwiękowa – różne rzeczy, które zostawione same sobie, bez obrazu czasami nie mają jakiegoś większego sensu. Czasami jest to ten sam temat kilka razy zagrany w różnych aranżacjach, właściwie jest ot jeden, główny temat, który powtarza się pięć albo sześć razy, a w filmie słyszymy go od razu na początku pod napisami (na płycie w tej wersji pojawia się dużo później – w środku pierwszej części). Jest trochę, opartych głównie na elementach perkusyjnych, psychodeliczno-orientalnych fragmentów, które zresztą świetnie pasują do takiego egzystencjalno-hippisowskiego charakteru całego filmu – podróż bohatera – bardziej przez swoją osobowość, niż przez świat, krisznowcy, artystyczne happeningi na ulicach – typowa „poetyka” Europy Zachodniej i Ameryki Północnej tamtych czasów.
Nie nazwałbym „Sex Power” wielkim dziełem. Słucha się tego momentami całkiem przyjemnie, ale te perkusyjne, psychodeliczne fragmenty nie są specjalnie strawne. Za to temat przewodni i to co na kompakcie znajdziemy pod nazwą „Movement One” to wyjątkowo udane i urokliwe kompozycje. Szczególnie właśnie „Movement One” to jest taki rasowy Vangelis, jakiego lubimy. Wszystko to jednak bardziej przypomina to swego rodzaju wprawki, na zasadzie pierwsze śliwki robaczywki, albo pierwsze koty za płoty. No cóż – kiedyś trzeba było się uczyć. Ale sądząc już po następnych filmowych pracach Vangelisa można się przekonać, że uczył się naprawdę szybko.
Jak do tej pory nie ukazało się jeszcze wznowienie „Sex Power” na CD. Wszystkie kompakty funkcjonujące na rynku, to wydawnictwa podejrzanej konduity, mocno podejrzanej. Poza tym pierwotnie dwuczęściową kompozycję poszatkowano na jedenaście kawałków (co prawda ma to sens, bo granice pomiędzy poszczególnymi fragmentami są niekiedy bardzo wyraźne ). Dołożono też w ramach bonusów cały „Poemat Symfoniczny”, czyli nieco późniejszy album Vangelisa poświęcony paryskim zadymom z wiosny 1968 roku, oraz, już zupełnie od czapy, dwa nagrania The Forminx – „A Hard’s Night Day” i „Until The End”.
Aha, ten krążek sygnowany jest jeszcze Vangelis Papathanasiou.