Naczelny lubi narzekać. Chyba nawet bardziej niż ja. Najpierw mu nie pasowało, że za późno, chociaż wcześniej zgodził się na taka godzinę, potem, że w 3D, bo od 3D to głowa go boli. A na koniec zaczął narzekać na sam film. A to już zupełnie słusznie. I też bardzo słusznie zauważył, że nie bardzo się da oglądać tego „TRONa” nie znając pierwszego z 1983 roku. Tamto to było kino epokowe i profetyczne, gdzie po raz pierwszy wykorzystano animację komputerową (może nie w takim zakresie jak chwalili się sami twórcy, ale zawsze) i dobrych kilkanaście lat przed Matrixem podjęto temat człowiek a rzeczywistość wirtualna.
Nowy film to tylko efektowny pokaz efektów specjalnych, gdzie akcja jest tylko niezbyt znaczącym dodatkiem dla wystawnego widowiska. O tak, jest to widowisko momentami zapierające dech. Gdyby twórcy filmu oprócz oprawy wizualnej trochę bardziej przyłożyli do scenariusza, mógłby być to naprawdę ciekawy film. Były tam wątki, które aż się prosiły o nieco solidniejsze potraktowanie. Niestety powstała efektowna wizualnie wydmuszka.
Natomiast jedną z rzeczy, która w tym filmie sprawdza się perfekcyjnie jest muzyka. Nie wiem, kto wpadł na pomysł, żeby zaangażować do tego francuskich elektroników z Daft Punk, ale pomysł miał wyborny. Tylko, że Daft Punk zwykle kojarzą się z inną muzyką i ścieżka dźwiękowa do „TRON: Legacy” nie jest do końca zgodna z ich emploi.
Całość podzielono na dwadzieścia dwa raczej dosyć krótkie utwory, z których spora część trwa zaledwie po kilkadziesiąt sekund, sporadycznie zdarzają się utwory po trzy, cztery minuty, ale to raczej nie ma większego znaczenia, bo to jest muzyka filmowa, z założenia opisowa, a po drugie sama muzyka, nawet bez obrazu tworzy bardzo ciekawą całość – można nawet powiedzieć, że suitę. Większość muzyki z „TRONa” jest pompatyczno-monumentalna, a temat przewodni, który słyszymy już na samym początku filmu, pojawia się kilka razy w różnych, niekiedy bardzo efektownych wersjach. Chwalebny wyjątek stanowią bardziej energetyczne fragmenty ilustrujące zadymę w klubie. Nawet Daft Punki pojawiają się tam wtedy we własnych osobach (albo konstruktach, bo przecież to cyberprzestrzeń) jako klubowi DJ-e. Nie wiem, czy nie lepiej byłoby to zmiksować w jedną całość, nieco przy okazji zmieniając kolejność utworów, może trochę w poprzek filmowej chronologii, ale gwoli nadania dziełu większej atrakcyjności?
W skrócie można ująć to tak – jest to Daft Punk, ale bardzo mocno przefiltrowany przez twórczość Hansa Zimmera, czy Basila Poledourisa – elektroniczne beaty plus maksimum muzyczno-filmowego patosu. Takie coś albo jest do bani, albo wychodzi znakomicie. Wyszło znakomicie. Acha, ważna sprawa – żeby ta muzyka miała ręce i nogi trzeba słuchać tego z normalnego CD na porządnym sprzęcie audio, w domu, na konkretnych kolumnach, głośno – żadne mp3 z komputera, czy z kieszonkowego playerka. To musi mieć przestrzeń, żeby wybrzmieć.
Filmu nie polecam. Muzykę – wprost przeciwnie.