Ta recenzja miała ukazać się już z okazji Dnia Matki, czyli ponad miesiąc temu. Ale się nie ukazała. A było to tak:
Zbliża się Dzień Matki – może by coś z tej okazji? – zagaił Naczelny. „The Wall” już jest, sam pisałem – wtrącił się Kris. No to wyrwał się junior Walczak, że on! on! Coś napisze! Napisze o debiutanckiej płycie Spice Girls, bo tam jest utwór „Mama”. Zrobiliśmy oczy jak stare pięć złotych, a ja, jak mi już mowa wróciła, zapytałem się go, dlaczego nie na przykład „Genesis”. Przecież tam też jest utwór „Mama”. Na to Walczak, że on woli Spice Girls od Genesis. Na takie dictum wyszedłem z redakcji i obejrzałem starannie drzwi wejściowe. Tabliczka „Artrock.pl” cały czas na nich wisiała. „Artrock.pl”, nie „Bravo Girl”. Nic z tego nie rozumiejąc, postanowiłem, że sam napiszę coś o tym krążku Genesis. W zasadzie to ta „Mama” z mamą nie ma wiele wspólnego. Mama – w języku brytyjskiej piwnej middle class to dziewczyna, sympatia. Czyli jako takie do Dnia Matki nie bardzo pasuje. Ale był to dobry pretekst, żeby wypełnić kolejna lukę w dyskografii Genesis. Walczak jednak nie napisał tej recki wiekopomnego dzieła pięciu średnio urodnych Brytyjek – tłumaczył się potem jakąś sesją, czy innymi dupierołami. A może przestraszył się swojej śmiałości? A może Naczelny przemówił mu do rozsądku, że już może bez przesady, przy okazji roztaczając wizję dłuższej znajomości z mopem i wiadrem? W każdym razie Romcio skrewił, zostawiając mnie na lodzie z kontr-recką z okazji Dnia Matki.
Wiem, że tekst jest deko spóźniony, zresztą teraz to już nie jest tekst świąteczny, tylko normalna recenzja.
Dwa lata po beznadziejnie słabym „Abacab” Genesis powróciło z nową płytą. Głośno wróciło. Singlem promującym nowy album był wspomniany utwór „Mama”. Chociaż pasował do tego jak świni kamizela, z miejsca stał się wielkim przebojem – mimo, że długi, trwający prawie siedem minut (singlowa wersja „okrojona” została do pięciu minut), melodia nie od razu i niekoniecznie wpadająca w ucho, z nieco pokręconą rytmiką, z charakterystycznym wstępem perkusji i demonicznym śmiechem Collinsa w środku – szczerze mówiąc ostatni utwór z płyty, który mógłby być singlem. Ale był. I to jakim! Mimo tak ambitnego zwiastuna, „Genesis” wcale nie było powrotem zespołu do krainy prog-rocka. Reszta utworów to oprócz prawie instrumentalnego „Second Home By The Sea”, zwykłe piosenki. No dobra, „Home by The Sea” to niezwykła piosenka. Rozpatrując „Genesis” winylowo, czyli stronami, czyli tak jak była oryginalnie wydana w 1983 roku, to pierwsza była niesamowicie mocna – „Mama” i oba „Domy nad morzem”, z całkiem sympatycznym „That’s All” w charakterze wypełniacza. Na drugiej już tak rewelacyjnie nie jest, ale mimo wszystko bardzo sympatycznie. Otwiera ją kolejny duży przebój „Illegal Alien” śpiewany przez Collinsa z zabawnym latynoskim akcentem, chociaż wcale zabawny nie jest, raczej ironiczno-sarkastyczny monolog nielegalnego emigranta – w domyśle – Latynosa w USA. Pozostałe cztery utwory są bardzo przyjemne – udane ballady „Taking It All to Hard” i „It’s Gonna Get Better”, a „Silver Rainbow” ma bardzo ładny refren. „Just a Job to Do” jest może najsłabszy na płycie, ale to ciekawie opowiedziana historia mafijnego cyngla (Bang! Bang!).
„Genesis”, przez bardzo wielu zwane „Mama” (przez członków zespołu również), jest zbiorem piosenek, ale w przeciwieństwie do „Abacab”, zbiorem udanych i bezpretensjonalnych piosenek. Nie jest to na pewno dzieło życia Collinsa i spółki, ale mimo wszystko jest to album bardzo sympatyczny, który do tej pory zachował sporo uroku i słucha się go bardzo przyjemnie. Puryści będą się mielić, że to w ogóle mainstream i komercja, że to nie uchodzi, ale w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych Genesis było już w całkiem innym miejscu swojej kariery, niż dziesięć lat wcześniej.