Naczelny próbował mnie namówić, żebym zrecenzował płytę „Razor Burn” zespołu The Awakening . Posłuchałem, stwierdziłem, że dziedzictwo wielebnego Eldritcha, przełożonego zakonu Sióstr Miłosierdzia jest ciągle żywe. I nadużywane. Nie mam się ochoty męczyć nad jakąś marną podróbą, zajmę się oryginałem.
Co się dzieje z tym zespołem? Istnieje, nie istnieje. Gra jakieś chałtury. O nowej muzyce ani widu, ani słychu od dobrych piętnastu lat. Parę lat temu jedynym członkiem zespołu pozostawał Dr Avalanche, perkusista, automatyczny zresztą, bo Eldritch sam siebie wyrzucił.
A to że grupa do tej pory ciepło jest przyjmowana na koncertach świadczy o ciągłej dużej sile rażenia Sióstr Miłosierdzia. Zespół w pierwszej połowie lat 80-tych błyskawicznie stał się grupą kultową brytyjskiej sceny niezależnej. I nie stracił tego statusu nawet wtedy, kiedy przeszedł do Warnera i zdobył światowa popularność. Na początku swojej działalności oprócz singli, wydawali tylko EPki , było ich przez 3 lata niezależnej działalności cztery. Potem wszystkie znalazły się na CD „Some Girls Wonder by Mistake”. Zawierały min. takie perełki jak „Heartland”, „Temple of Love”, albo rewelacyjną wersję Stonesowskiego „Gimme Shelter”. Przez te kilka lat zdobyli sobie taką popularność, że nie oni chodzili za kontraktem z dużą wytwórnia, tylko kontrakt chodził za nimi. Łaskawie zgodzili się na współpracę z Warnerem, ale pod własnymi warunkami – Mercyful Release, firma Sióstr, coś robiła, a Warner dostawał gotowy produkt do wydania i dystrybucji.
Większości popularność zespołu w Polsce kojarzy się z osobą Tomka Beksińskiego. Słusznie. Ale to nie on był pierwszy. Najpierw pojawiły się skąpe informacje w Magazynie Muzycznym, potem „Marian” zaczęła grać Rozgłośnia Harcerska i pojawiło się to nagranie na liście przebojów tej stacji. A dopiero potem Tomek puścił tą płytę w Romantykach Muzyki Rockowej. I tak się zaczęło.
Nawet najbardziej zajadły fan Siostrzyczek musi przyznać, że debiutancka płyta „First Last And Always” brzmi marnie, tandetnie i plastikowo, dudni, szumi, pogłosy jak z kibla, Dr Avalanche jeszcze bardzo mało zaawansowany technologicznie. Sam Eldritch wypowiada się o niej – „Some decent songs, but iffy production”. Ale kilku wykonawców udowodniło, ze z marnym studiem też sobie można dać radę. Siostry po stronie atutów miały swojego wokalistę i lidera Andrew Eldritcha, oraz cały worek świetnych kompozycji. Eldritch nigdy nie dysponował zbyt mocnym głosem, ale jego specyficzny i emocjonalny sposób śpiewania , miał wielki wpływ na innych i stał się wzorcem dla tabunu naśladowców. Zresztą jak cała twórczość Sisters of Mercy. Co do kompozycji - na płycie znalazł się dość zróżnicowany muzycznie materiał. Dynamiczne „Walk Away” albo „Black Planet’ , ballady „Nine While Nine” albo „Some Kind of Stranger”. Miało to jednak jedna wspólna cechę – ponure było jak najczarniejsza noc listopadowa. A „Nine While Nine”, gdzie bohater czeka w deszczu na pociąg, który na pewno nie przyjedzie, a on o tym wie, bije rekordy depresjogenności. „Logic” też nic nie brakuje – Eldrich jęczy w nim jak potępieniec, albo chore klimaty w „Some Kind of Stranger” lub „Marian”. Było się gdzie tej płyty przestraszyć. Jest to na tyle atrakcyjny album, że nie zwraca się większej uwagi na to jak słychać. Znacznie ważniejsze jest to co słychać.
W czasach , kiedy się ukazała nie miała jednoznacznie pozytywnych recenzji . Niektórzy zarzucali zespołowi zbytnie „skomercjalizowanie się”, że w porównaniu z nagraniami z singli i EPek muzyka z pierwszego regularnego longplaya nie ma takiego ciężaru gatunkowego. Poza tym zarzucano płycie chaos repertuarowy i brak myśli przewodniej. Z tym pierwszym można byłoby się zgodzić. Faktycznie te utwory są przystępniejsze i bardziej przebojowe niż wcześniejsze, ale wcale przez to nie są gorsze. Przy okazji zespół pozbył się naleciałości Bauhaus i Joy Division.
Poważnie zanosiło się, że tytuł pierwszej płyty będzie proroczy – że ten krążek będzie faktycznie pierwszy ostatni i jedyny. Krótko po nagraniu albumu posypał się skład – między innymi odszedł główny kompozytor materiału na „First And Last And Always” - Wayne Hussey i zespołu nie było . I nic nie zapowiadało, że będzie. Wspomniany Hussey założył The Mission, a nieco wcześniej Eldritch z Patricią Morrison (baardzo atrakcyjna brunetka...), basistką wcześniej grająca w The Gun Club, nagrał jako The Sisterhood (chodziło o to, żeby zająć nazwę i żeby nie mógł wykorzystać jej Hussey) doskonałą płytę „The Gift”. A rok później, jesienią 1987 pojawił się teledysk „This Corrosion”...
Kilka PSów – pierwszy - za komuny funkcjonowała w programie Czwartym Polskiego Radia tzw. Rozgłośnia Harcerska – jak sama nazwa wskazuje grali głównie punka, reggae, nowofalowego rocka, polskiego i zagranicznego. Można było usłyszeć tam takie zespoły, o jakich by się nawet bali myśleć redaktorzy z innych programów. Pracowali tam Grzegorz Miecugow, Andrzej Paweł Wojciechowski, Kuba Strzyczkowski, Paweł Sito.
Drugi - Romantycy Muzyki Rockowej to był program Tomka Beksińskiego – przez kilka lat w pewnym sensie „flagowy” – puszczał tam głównie zespoły z okolic new romantic, 4AD i tym podobne – na przykład Ultravox, Dead Can Dance, Depeche Mode, Cocteau Twins, This Mortal Coil and many more... W pewnym momencie stwierdził, że „przypisanie” go do tej muzyki już mu bokiem wychodzi.
Trzeci – całkiem niedawno, na początku listopada wyszły remastery wszystkich trzech regularnych longplayów Sióstr. Każdy zawiera po kilka bonusów, min. i „Emmę” z repertuaru Hot Chocolate, która jak na razie była dostępna chyba tylko na koncertowej kasecie video. Jak brzmią – nie wiem, jeszcze nie próbowałem.