Zawezwał mnie Naczelny przed swoje oblicze. Wskazał na płytę leżącą na biurku.
- Masz to zrecenzować.
- A dlaczego ja i co to jest?
- Bo ty. A to jest Franka De Mille. Spokojnie, spodoba ci się. Do Iony trochę podobne.
Ta, do Iony. Prędzej do piesaka syberyjskiego. Jeśli chodzi o to, co jest do czego podobne – nie jestem w stanie rozwikłać zawiłej plątaniny połączeń nerwowych w mózgu szefa, które odpowiadają za ten rodzaj procesów umysłowych. Poza tym jeśli Naczelny mówi, że mi się spodoba – to na 90% nie dam rady tego przesłuchać.
- Coś już o Ionie piszę…
- No widzisz, to o tym też napiszesz. Na rozgrzewkę.
Tak. Na rozgrzewkę. Zgodnie z przewidywaniami „Bridge The Roads” nawet przy Ionie nie stało, a w kwestii mojego gustu znowu Naczelny trafił jak kula w płot. Wysłuchałem jednak tego krążka uważnie, poważnie, z odpowiednim zainteresowaniem – żadnego tam słuchania „na kodowanie”. Przeszedł łatwo bez spięć i zgrzytów. Tak łatwo jak wpadł, tak i wypadł. Może raz, czy dwa uszko czujniej zastrzygło. No i… tyle. A przede wszystkim o to uszko chodzi. Dlaczego strzygło tak rzadko. Ano bo ta muzyka taka jest. Ona się przede wszystkim snuje. Ciapie sobie, ciapie i ciapie. Pierwszy problem to brak bardziej przykuwających uwagę melodii. Drugi to Ryśka Parasol. Ryśka to mięcho, a Franka – najwyżej twarożek i to odtłuszczony. Co - Ryśka Parasol? To nie żadne jaja, ani szmonces. Ja wiem – Ryśka Parasol – to brzmi jak Hanka Autobus (świeć Panie nad jej duszą). Czyli niezbyt poważnie i niezbyt prawdziwie. Ale jest taka pani, faktycznie nazywa się Parasol, na imię ma Rykarda (stąd Ryśka) i jest typową Amerykanką z Kalifornii, bardzo typową – matka Szwedka, ojciec polski Żyd (stąd Parasol). Obie panie występują w podobnej, folkowej lidze, ale „Bridge The Roads” nie ma nawet 20 procent mocy, co ostatnie dzieło panny Parasol – „For Blood And Wine” (Mieszko, a dlaczego jeszcze o tym nie napisałeś?).
Może teraz trochę cieplej, bo ten krążek samych wad nie ma. Jeżeli ktoś lubi babski, raczej akustyczny, delikatny, kameralny folk – to może mu się to spodobać. Jest to co prawda dosyć bezpłciowe i trochę nudne, ale nie tak całkiem do końca. Jednak to uszko gdzieś tam po drodze zastrzygło – najpierw przy pierwszym „Come on”, później zrobiło sobie przerwę w strzyżeniu i ocknęło się przy „Gare Du Nord” (i to jest jedyny fragment „Bridge The Roads”, który naprawdę mi się podoba), potem było znowu kilka utworów przerwy, aż do „So Long” – chociaż przy nim to jedynie nieco się poruszyło, tak jak przy następnym „Oh My” i już do końca było już coraz żwawsze, bo tytułowy tez może się podobać, a na finał mamy akustyczną wersję „Gare Du Nord”. Liczmy – jeden, dwa… jakieś cztery i pół na dziesięć, przy czym jeden się powtarza. Głowna zaleta pozostałych piosenek jest taka, że nie robi człowiek przy nich „play next”, tylko macha ręką – a niech tam se lecą. Słabiutkie sześć gwiazdek, głównie dlatego żeby Naczelnego nie wkurzać. Ale na półkę tego nie postawię - szkoda miejsca.
PS. Osobnika podpisujacego sie "sonitus" informuję, że na anonimy nie odpowiadam.