Dokształt koncertowy. Semestr drugi.
Odcinek trzeci.
Dalej jesteśmy w latach osiemdziesiątych, ale po tej gorszej stronie „żelaznej kurtyny”.
Przyjazd do Polski Tangerine Dream pod koniec 1983 roku było wydarzeniem bardzo głośnym. Było nie było zawitał do nas prawdziwy klasyk muzyki rockowej, a za komuny zbyt często się to nie zdarzało. Tylko porę wybrali sobie średnią, bo grudzień, a wtedy potrafi być u nas bardzo zimno. O czym zresztą przekonali się na własnej skórze. Torwar to nie była nigdy hala widowiskowa z prawdziwego zdarzenia (której do tej pory w Warszawie nie uświadczy), tylko lodowisko, które od czasu do czasu adaptowano do potrzeb koncertowych. Przy czym ta „adaptacja” polegała głównie na tym, że na lód kładziono płyty pilśniowe, albo grubszą warstwę tektury. Przynajmniej tak było w czasach przed modernizacją. W każdym razie pod koniec 1983 roku było zimno, bo na zewnątrz mróz, śnieg, a środku niewiele cieplej, bo kryzys i trzeba było oszczędzać na opale. Pewnie te kilka tysięcy fanów Mandarynek sobą podniosło temperaturę na sali o kilka stopni, ale i tak muzycy musieli rozgrzewać ręce w wiadrach z gorącą wodą, którą ciągle donosiła obsługa sceny. Zresztą ludzie jak ludzie, ale poważnie zastanawiano się, jak zadziałają i czy w ogóle „wymrożone” syntezatory. Do tego doszły „normalne” problemy z nagłośnieniem, bo Torwar uchodził, mniej lub bardziej słusznie, za nienagłaśniany.
Płyta co prawda ukazała się w jesieni 1984 roku, ale o tym jak to mniej więcej wyglądało mogliśmy się, my, Polacy, przekonać już kilka tygodni później. Chyba gdzieś pod koniec stycznia 1984 roku, w pewien dość późny, niedzielny wieczór, kiedy polska telewizja wyemitowała półgodzinny program z fragmentami tego koncertu. Niby mało, ale lepiej tyle, niż nic.
Z „Poland”, jak z większością żywców jest taki problem, że nie za bardzo wiadomo na ile są to rejestracje koncertów, a na ile efekt końcowy jest wynikiem ciężkiej pracy w studiu. Z tego co czytałem, to ingerencja w pierwotna materię była miejscami dosyć znaczna i to co dostaliśmy na płycie nie do końca odpowiada rzeczywistości. Ponoć mocno przemiksowane jest „Poland”, a wstępna zapowiedź pochodzi z innego koncertu i jest przemontowana, żeby jak najbardziej przypominała tą warszawską. Żeby wiedzieć jak to naprawdę dokładnie było, trzeba sięgnąć do bootlega „Dreaming on Ice Stadium Evening”. Jednak ta relacja telewizyjna i sama płyta wydaje mi się, że dość dobrze oddają atmosferę koncertu – spotkałem się z takimi opiniami.
Jak każdy szanujący się elektroniczny żywiec, „Poland” zawiera nagrania premierowe, do tego z pewnością przynajmniej częściowo improwizowane. Na pewno nie jest to puszczone na żywioł, jakieś wstępne zarysy kompozycji już zostały przygotowane wcześniej. Bardzo często takim szkieletem są starsze kompozycje. Zresztą te wszystkie sekwencery i tym podobne samograje trzeba przecież wcześniej zaprogramować. Trzeba przyznać, że w tym czasie wena twórcza jeszcze grupie dopisywała – tytułowy jest znakomity, te mocne wejścia syntezatorów na samym wstępie, jakby uderzenia, robią naprawdę duże wrażenie. „Tangent” możemy podzielić na dwie takie wyraźne części, pierwszą spokojniejszą i drugą właściwie synth-popową. To nie ta klasa, co „Poland”, ale właśnie w drugiej części mimo dosyć banalnego tematu przewodniego dzieją fajne rzeczy, fajniejsze niż w pierwszej. „Tangent” to właściwie dwie kompozycje, bo pod tym samym indeksem, po krótkim wyciszeniu jest jeszcze „Rare Bird”, niewymieniona na okładce – również rzecz rytmiczna i z łatwo wpadającą w ucho melodią. „Barbakane” w pierwszej części opiera się na rytmach, doprawionych lekko orientalnymi elementami, a druga ma bardzo ładną, chwytliwą melodię. I wreszcie finałowy „Horizon” – podobny do „Poland”, potężny i monumentalny, chociaż nie tak dobry.
W czasach, kiedy się ukazał, przynajmniej w Polsce, „Poland” miało opinię jednego z najlepszych, o ile nie najlepszego koncertowego albumu Tangerine Dream. Bez przesady – a „Quichotte”, „Encore”, czy zwłaszcza „Ricochet”? One są dużo lepsze, a „Exit”, czy „Logos” nie nazwałbym gorszymi. Pewnie wzięło się to z naszych, polskich kompleksów względem zagranicy, szczególnie tej „prawdziwej”, zachodniej. Nie da się ukryć, że wiele powodów do chwały nie było i to, że jakaś zachodnia gwiazda zechciała nagrać u nas koncert, a potem go wydać – no to większość polskich redaktorów muzycznych chodziła dumna i blada, jakby oni sami tą płytę nagrali, albo przynajmniej przy heblach siedzieli. Inna sprawa, że „Poland” faktycznie jest znakomite, przede wszystkim jest znakomicie zrealizowane – świetnie brzmi, ma świetną dynamikę. Muzyka którą tu znajdziemy również zasługuje na bardzo wysoką ocenę. Może na wcześniejszych koncertach znajdziemy lepszą, ale tą podano w sposób bardzo efektowny. Po prostu w tamtych czasach Tangerine Dream poniżej pewnego poziomu, jeśli chodzi o nagrania koncertowe, nie schodziło, a było to poziom bardzo, ale to bardzo wysoki. Mój stosunek do „Poland” jest jak najbardziej pozytywny, zawsze mi się to podobało. Spośród pozostałych żywców chyba tylko „Encore” częściej ląduje w moim odtwarzaczu, a i to chyba nie na pewno.
A teraz drogie kursanty kolejne pytania, tym razem jedno łatwe i jedno trudniejsze: