Obiady czwartkowe z Tangerine Dream - odcinek IV
Cyklon był pierwszym albumem Tangerine Dream, który wpadł w moje ręce. Kilka lat temu, pewnego posępnego grudniowego wieczoru, gdy nawet księżyc nie raczył oświetlić ośnieżonych pustych pól, mój dobry znajomy z Łodzi napisał do mnie przez Internet. Marek, absolwent rusycystyki i wielki meloman, zaraził mnie kilka miesięcy wcześniej rockiem progresywnym, a tym razem zaznajomił mnie z niemieckimi mistrzami muzyki elektronicznej. Polecił mi kawałek Bent Cold Sidewalk z płyty Cyclone. Kompozycja od razu zmiażdżyła moją psyche, wtłaczając w nią nostalgiczny głos Steve'a Jollife'a, syntezatorowe pejzaże i rockowe brzmienie. Déjà entendu? Zdaje mi się, że tak. Już gdzieś słyszałem tę muzykę, prawdopodobnie we wczesnym dzieciństwie. Później sięgnąłem po cały krążek i doznałem kolejnych wspaniałych wrażeń muzycznych. Upłynęło wiele miesięcy, zanim Cyklon został zdetronizowany przez Phaedrę. Aczkolwiek chętnie wracam do tej płyty, mimo że nie oddziałuje na mnie tak jak dawniej.
Zwieńczenie lat siedemdziesiątych było trudnym okresem w historii zespołu. Po niezwykle udanej amerykańskiej trasie koncertowej w 1977 roku z grupy odchodzi Peter Baumann, zmęczony częstymi kłótniami między kolegami i jego niewielką rolą w tworzeniu materiału muzycznego. Trzeba zaznaczyć, że pod koniec lat osiemdziesiątych albumy Mandarynek będą wydawane przez Private Music, wytwórnię której założycielem będzie Peter. Na jego miejsce przyjętych zostaje dwóch muzyków. Pierwszym z nich był Steve Jollife, angielski wokalista i flecista, jeden z byłych członków bluesowego zespołu Steamhammer, funkcjonującego na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Kolejnym nowym członkiem Tangerine Dream został Klaus Krieger, perkusista współpracujący z Edgarem Froese podczas sesji nagraniowych jego solowego albumu - Ages. Dodam jeszcze, że wspomniany krążek jest uważany za jedno z największych dokonań w historii muzyki elektronicznej.
Pod koniec stycznia 1978 roku w Audio Studio w Berlinie świeżo uformowany kwartet przystępuje do tworzenia nowej płyty. Specjalnie zniekształcony elektronicznie głos rozpoczyna pierwszy utwór. Metamorficzne przejście i niespodzianka - zespół gra rock progresywny z silną dawką elektroniki. Kilkanaście sekund później, większość ortodoksyjnych fanów Tangerine Dream musiała zapewne złapać się za głowę i przeczyścić wacikami uszy, aby upewnić się, że śpiew Jollife'a nie jest wyłącznie wytworem ich psychiki. Nie ma tu mowy o pomyłce - zespół po raz pierwszy wprowadził wokale na szerszą skalę i co więcej - dodał rozbudowany tekst. Olbrzymia większość miłośników grupy skrytykowała innowację jako zdecydowanie niepotrzebną i brzmiącą paskudnie. Moje zdanie jest inne. Głos Steve'a (barwą wywołujący skojarzenie z Jonem Andersonem i Rogerem Watersem) może nie jest najwyższych lotów, ale w syntezie z rytmiczną, rzeczywiście mocno zbliżoną do progresywnej estetyki grą Kriegera na instrumentach perkusyjnych (wspaniały zestaw perkusyjny Multi Trigger Unit) i sennymi mrugnięciami powiek sekwencerów kompozycja nabiera niesłychanie ekspresyjnego tonu. Utwór spięty jest klamrą, początek to rockowa ballada, środek zachwyca nasze zmysły instrumentalnymi popisami, zaś w końcówce mamy drugą część ballady. Magicznej mieszance romantycznej muzyki smaku dodaje flet, brzmiący tak samo nieziemsko, jak w niedawno opisywanej płycie Stratosfear. Patos - to słowo najlepiej opisuje doskonałą kompozycję Bent Cold Sidewalk.
Następny utwór trwa tylko pięć minut, ale jest równie ciekawy. Na pierwszy plan wychodzą wokalne eksperymenty, umieszczone pod warstwą szybkiej, hipnotyzującej gry syntezatorów z powracającym motywem, jakby wspomnieniem Phaedry i innych płyt z połowy lat siedemdzesiątych. Bardzo podobny nastrój grozy i niepewności, czyżby psychodeliczne wizje istot pozaziemskich? Madrigal Meridian, kawałek wieńczący płytę, rozpoczyna się przesyconym tajemniczością wprowadzeniem, mamy tutaj powtarzający się durowy akord klawiszowy. Wkrótce wywiązuje się bardzo długa struktura melodyczna, powtarzana techniką ostinato. Mimo wielu ciekawych solówek gitarowych i zmieniających się podkładów syntezatorowych, zespół trochę zanudza. Czuć to bardzo wyraźnie, aż do piętnastej minuty, kiedy to wywiązuje się harmonijny fragment o bogatym brzmieniu instrumentalnym. Marzycielskie dodatki klawinetowe, wstawki akustyczne i skrzypcowe pociągnięcia pełne nieukrywanej nostalgii - świetne zakończenie płyty.
Obiektywna ocena krążka Cyclone to ciężki orzech do zgryzienia. Jednym spodoba się, inni będą narzekać na wokal Stevena Jollife'a, uniemożliwiający delektowanie się elektroniką - meritum Tangerine Dream. Album zdecydowanie przypadł mi do gustu, nie tylko dlatego, że to moje pierwsze zetknięcie z muzyką Edgara Froese i jego współpracowników. Przyjęcie nowych muzyków do grupy, a co za tym idzie - nowych instrumentów, urozmaiciło brzmienie. Poziom klawiszowej gry nie uległ pogorszeniu, a został jedynie wzbogacony przez flirt z ciekawymi innowacjami wokalnymi. W rezultacie Tangerine Dream nie uległ całkowicie stagnacji, co przydarza się wielu zespołom. Eksperymenty brzmieniowe i personalne z końcówki dekady wprowadzą Mandarynki w lata osiemdziesiąte, kiedy skład ustabilizuje się na wiele lat, a popularność ich muzyki sięgnie zenitu.
Za tydzień: Obiady czwartkowe z Tangerine Dream, odcinek V – Phaedra, czyli w jaki sposób ujarzmiono muzykę kosmosu.