Obiady czwartkowe z Tangerine Dream – odcinek I
Regiones quas praeterfuluunt Tanais et Ister, omnesque super Scythiae locum quorum indigenas vetustas hyperboreos vocavit – „Komentarz do Snu Scypiona”, Ambrozjusz Makrobiusz.
W swobodnym tłumaczeniu, autor powyższego cytatu daje nam do zrozumienia, że krainy określane wspólnym mianem Hiperborei leżały między Donem a Dunajem. Według podań starożytnych Greków, Hiperborea była idyllicznym miejscem, gdzie ludność wiodła szczęśliwy żywot, a złocisty rydwan Heliosa nie opuszczał przez całą dobę widnokręgu. W 1983 roku grupa Tangerine Dream, zainspirowana antycznymi legendami, postanowiła wydać album będący muzyczną ilustracją dobrodziejstw owego naddunajskiego Edenu, choć, jak zostanie ukazane, muzycy zapędzą się jeszcze dalej - do ojczyzny Szeherezady.
Na początku lat osiemdziesiątych zespół stopniowo odchodził od eksperymentalnego brzmienia poprzedniej dekady, głównie za sprawą rewolucji w sprzęcie muzycznym i technice cyfrowej, ale nie tylko. Zmieniły się również gusta słuchaczy. Poczucie muzycznej estetyki nowego pokolenia zostało znacznie stępione i wyewoluowało w kierunku krótszych, prostszych kompozycji. Nowe gatunki wyłaniające się na czołówkę, takie jak punk rock i disco, emanujące w swojej tematyce banalnością życia codziennego, bardziej wpadały młodzieży w ucho, niż wysublimowane, ociekające poetyckim rozmachem, epickie kilkudziesięciominutowe suity, opowiadające o baśniowych królestwach, legendarnych smokach czy mistycznych poszukiwaniach Absolutu rządzącego wszechświatem. Na szczęście, w przypadku moich ukochanych Mandarynek zmiana nie była aż tak drastyczna. Tak naprawdę muzyka Szkoły Berlińskiej wyrosła z krautrockowych korzeni, była zawsze gatunkiem bardziej niszowym i awangardowym niż rock progresywny, przeznaczonym dla elitarnego grona słuchaczy. Skrócono długość dzieł, złagodzono brzmienie rezygnując z mocno psychodelicznych wstawek, ale niesamowita potęga wyobraźni bijąca z umysłu pana Edgara Froese - głównego mózgu Tangerine Dream - pozostała nadal taka sama. Hyperborea jest pierwszą płytą, na której zmiany te widać tak wyraźnie. Nigdy nie doszło do wyraźnego zetknięcia z komerchą, którą drążyli w tym okresie między innymi Mike Oldfield, Genesis, czy Yes.
Wschód słońca nad bezkresnym stepem, być może takyrem, gdzieś na pograniczu Europy i Azji. Pachnące orientalizmem wprowadzenie, analogiczne do początku albumu Zeit z 1972 roku, rozwija się niczym wachlarz. Życie budzi się na pustkowiu. Szybki, szarpany rytm podchwytuje syntezator imitujący gitarowe riffy oraz ciekawy dodatek, a mianowicie sitar. Brzmienie tego indyjsko-perskiego instrumentu przenosi nas jeszcze dalej na wschód, o czym później będzie szerzej mowa. Ziemia Niczyja, pierwsza kompozycja, jest idealnym podkładem do jazdy konnej i uzmysławia nam wolność, której doświadczały wszystkie koczownicze ludy Środkowej Azji, począwszy od legendarnych Kimmeryjczyków, wspomnianych już w Odysei, a skończywszy na Mongołach, postrachu całego średniowiecznego Starego Świata.
Tytułowy utwór muzycznie jest czymś zupełnie przeciwnym do wprowadzenia. Stanowi preludium do przyszłych zamiłowań zespołu w dziedzinie tzw. muzyki New Age, aczkolwiek grupa nigdy nie lubiła tego określenia. W naszych wędrówkach dotarliśmy nad brzeg Morza Kaspijskiego. Fale delikatnie obmywają stopy, powoli usuwając zmęczenie długą drogą. Kompozycja złożona z dwóch motywów, opiera się na niezbyt skomplikowanych progresjach akordów, które łączą się z gęstymi syntezatorowymi warstwami, zdającymi się szeptać do ucha słuchacza. Gdzieś w połowie rytm trochę się zmienia i można usłyszeć echa wcześniejszego Tangramu. W niniejszym utworze mnóstwo jest tajemniczości i niedopowiedzenia - świetnie uchwycono atmosferę pobytu w odległej i nieznanej krainie, o której dotychczas krążyły tylko legendy. Miłośnikom muzyki filmowej i barbarzyńcy Conana być może przypomina się ścieżka dźwiękowa Basila Poledourisa z filmu o dzielnym wyznawcy boga Croma. Bardzo podobne klimaty.
Cynamonowy Szlak, miniatura o czterominutowej budowie charakterystycznej dla piosenek popowych, jest wbrew pozorom całkiem urocza. Idealny przerywnik i przeciwwaga dla reszty utworów. Przyjemna dla ucha melodia, gęsto nafaszerowana sitarem, który po raz kolejny wzbogaca i uatrakcyjnia brzmienie, ciągnie nas dalej na wschód, w kierunku Hyrkanii. Żyzna kraina położona wzdłuż południowych wybrzeży Morza Kaspijskiego, o zróżnicowanym ukształtowaniu terenu. Poruszając się wzdłuż tytułowego Cynamonowego Szlaku, mijamy szczyty gór zwieńczone cedrami i cyprysami, a także równinne łąki pełne rozkwitających hiacyntów i tulipanów.
Błyskawica Sfinksa, kompozycja kończąca krążek, istotnie rozpoczyna się piorunującymi akordami syntezatora. Zostaną później wykorzystane podczas legendarnych występów Tangerine Dream w Polsce, które odbędą się jeszcze w 1983 roku (zainteresowanych zapraszam za tydzień do mojego cyklu). Mroczny nastrój budują ponure dźwięki dzwonów, po których tempo przyspiesza i wywiązuje się monotonna, w gruncie rzeczy nijaka melodia. W dziewiątej minucie zostaje na szczęście przerwana przez delikatną, gitarową reminiscencję bliskowschodnich motywów. Dalej mamy pasjonującą rytmiczną sekcję, okraszoną różnorodnymi elektroniczymi dodatkami (intrygująco wypada efekt pluskających kropelek wody). Na szczególną uwagę zasługują niesamowite pasaże między kolejnymi sekwencjami perkusyjnymi. W końcu następuje bardzo emocjonujący finał, po którym melodia stopniowo ulega wyciszeniu. Błyskawica Sfinksa to niezłe dzieło, podsumowanie wszystkich epok w historii zespołu (dużo nawiązań do płyty Rubycon z 1975), niemniej pozostawia pewien niedosyt. Niektóre tematy mogłyby zostać szerzej rozwinięte, a inne pominięte.
Trio w składzie Froese-Franke-Schmoelling prezentuje tutaj muzykę, wbrew temu co uważają niektórzy malkontenci i konserwatyści, bardzo ambitną i osobliwą, poruszającą do głębi serca i umysły. Uwielbiam brzmienia, które nakłaniają do filozoficznych refleksji, dumań niezwiązanych z powierzchownymi wartościami; które roztaczają przed naszymi oczyma rozległe, niemalże surrealistyczne pejzaże. Hyperborei można słuchać latami, a zawsze odnajdziemy w niej elementy, które na nowo zachwycą nasze zmysły. Jeśli istnieją zaświaty, klawiszowcy z Tangerine Dream zapewne w nich byli, gdyż stamtąd czerpali inspiracje do swoich nieziemsko pięknych kompozycji.
Za tydzień: Obiady czwartkowe z Tangerine Dream, odcinek II – Poland