Niedziela z muzyką Vangelisa – odcinek I
Niniejszym artykułem chciałbym rozpocząć serię poświęconą dyskografii jednego z najbardziej utalentowanych kompozytorów muzyki elektronicznej i filmowej. Mowa o Greku, Vangelisie Papathanassiou. Na przestrzeni kilkudziesięciu lat muzyk grał w kilku zespołach i współpracował z wieloma artystami, jednak największą sławę przyniosł mu jego dorobek solowy, głównie liczne ścieżki dźwiękowe do filmów. Zobowiązuję się przedstawić czytelnikom portalu około czterdzieści oficjalnie wydanych płyt Vangelisa. Co tydzień, w siódmy dzień tygodnia. Zapraszam w muzyczną podróż do źródeł rocka progresywnego, ambientu, muzyki new age i przede wszystkim brzmień elektronicznych. Być może będzie dla Was zaskoczeniem moje stwierdzenie, że artysta jest czołowym współtwórcą wszystkich tych gatunków. Przekonacie się, że w tej tezie jest dużo prawdy. A tymczasem zapraszam do lektury...
Tylko w dzisiejszym dniu zrobię wyjątek - zacznę od dzieła najbliższego mojemu sercu, zamiast podążać za porządkiem chronologicznym. W roku 1970 artysta, będąc jeszcze klawiszowcem w progresywnej grupie Aphrodite's Child, rozpoczął współpracę z Frederikiem Rossifem - francuskim reżyserem filmów dokumentalnych. Współpraca była niezwykle owocna, bowiem Vangelis stworzył ścieżki dźwiękowe do siedemnastu produkcji Rossifa. Przyjrzyjmy się soundtrackowi do pierwszego z filmów - L'Apocalypse des animaux.
Już od pierwszych dźwięków można odnieść wrażenie, że nie mamy do czynienia ze zwykłą, przeciętną muzyką. Rytmiczny, ksylofonowy akompaniament rozpoczynający płytę, mieszający się z majestatycznymi uderzeniami w gong i potężnym fortepianowym interludium, wprowadza nas do innego świata. Oto nagle do naszych uszu dobiega dźwięk nawoływania się orłów, szybujących gdzieś nad szczytami ośnieżonych gór. Chorały intonują patetyczną pieśń północnego wiatru, który potęguje przenikliwy arktyczny chłód. Wicher osnuwa niewidzialną pajęczyną smutku skaliste turnie. Od tej pory melancholijny nastrój będzie nam towarzyszył przez cały czas. Film jest manifestem przeciwko bestialskiemu traktowaniu zwierząt przez człowieka, krytykuje kłusownictwo i dziesiątkowanie rzadkich gatunków fauny. Smutne muzyczne pejzaże Vangelisa przesiąknięte są nieukrywaną nostalgią do czasów, gdy między człowiekiem a naturą można było postawić znak równości. Intro wykorzystane w L'Apocalypse des animaux jest genialnym wprowadzeniem do sfery makrokosmosu, introdukcją wykonaną z iście poetyckim rozmachem.
Kolejny utwór w moim wyobrażeniu mógłby być kołysanką dla małej syrenki, bądź elegią ku czci ginącego świata głębin oceanów. Znów pojawia się ksylofon, tym razem jego brzmienie jest dużo bardziej delikatne i wysublimowane, przeplatane refleksyjnymi pociągnięciami strun gitary. Bardzo krystaliczny temat, zbudowany z oksymoronicznych minorowych i durowych akordów, rozwijających się niby wachlarz wszystkich kolorów tęczy, przywodzi na myśl boginię Iris, która wstępując do morskich głębin odbywa stosunek z perłopławami, wytwarzającymi łzy anielskich istot. Melodia co pewien czas zanika, by znów na nowo wypłynąć na powierzchnię.
Le Singe bleu jest kompozycją, w której wykorzystano trąbkę - stanowi to ewenement i unikat w muzyce Vangelisa. Z sennym nastrojem zapoznaje nas nieodłączny ksylofon oraz melotron, do których po pewnym czasie dołączają kontemplacyjne aranżacje trąbkowe - z pewnością nie powstydziłby się ich nawet sam Miles Davis. Jak przez mgłę obserwujemy afrykańską sawannę, skąpaną w blasku zachodzącego słońca. Zamyślony lampart spoczywa na konarach rozłożystej starej akacji. Promienie słoneczne głaskają jego cętkowaną sierść. Gdy wnikają w głąb jego oczu, zwierzę wie już, że odczuwa to po raz ostatni w życiu. Jutro młody lampart zostanie z zimną krwią zastrzelony przez ludzi polujących na sawannie. "Robili to już wcześniej, wielokrotnie - w ich oczach nie było żadnego światła - nie były to istoty, które by widziały czy czuły".
Śmierć wilka, następny utwór, jest kolejną melancholijną elegią, tym razem ułożoną na cześć samotnych władców północnoeuropejskich lasów. Naprawdę trudno nie uronić kilku łez podczas pogrążania się w głębi tej wizji. Pewną zmianę nastroju stanowi następny kawałek - muzyczna ilustracja historii dwóch małych niedźwiadków polarnych. Zmiana ta jest w rzeczywistości iluzją, smutek powraca wraz z brzmieniem wibrafonu w wysokich rejestrach, przerywając wesołe pomrukiwanie futerkowatych zwierząt.
Création du monde to najdłuższa aranżacja na płycie. Jak sama nazwa wskazuje, mamy do czynienia z hymnem o stworzeniu świata. Wiele lat zanim powstały takie gatunki jak ambient i drone, Vangelis jako pierwszy eksperymentował w tej dziedzinie. Nie wiem, czy jakiekolwiek słowa w ludzkim języku są w stanie oddać kunszt dziesięciominutowej podróży do krainy marzeń sennych. Zapewne gdybym potrafił posługiwać się mową aniołów, mógłbym przekazać Wam relację z niematerialnego świata, wytworzonego przez artystę. Swoistym uzupełnieniem wspomnianego utworu jest kompozycja wieńcząca L'Apocalypse des animaux. Znów powracają monumentalne brzmienia gongów i talerzy. Tym razem znajdujemy się w olbrzymiej jaskini na egzotycznej wyspie azjatyckiej. Krystalicznie czysta podziemna rzeka wypływa z groty, a wraz z nią spektakularna czarna chmura skrzydlatych istot, które całkowicie zasłaniają światło docierające do wnętrza. Plusk kropli wody, która zsunęła się ze stalaktytu i wpadła do strumienia, wytwarzając echo odbijające się wzdłuż mrocznych ścian pieczary. Cykl narodzin i przemijania, wschodów i zachodów słońca, trwający nieprzerwanie od milionów lat. Potęga Matki Natury, która nigdy nie ulegnie do końca niszczycielskiej działalności człowieka.
L'Apocalypse des animaux to album, którego przesłuchanie można porównać do przeżycia mistycznego. Powrót do korzeni gatunku ludzkiego. Nie zapominajmy, skąd pochodzimy i zastanówmy się nad tym, w naszym codziennym konsumpcyjnym pędzie do śmierci. Dzięki takim artystom jak Vangelis, wierzę że nasz gatunek nie jest skazany na wyginięcie.
Za tydzień: Niedziela z muzyką Vangelisa, odcinek II - Sex Power.