Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek czterdziesty pierwszy.
No i wreszcie Vangelis do Watykanu dotarł. Trochę na około, bo przez Kraków. W 2008 roku ukazał się film pod tytułem „Świadectwo”, który był ekranizacją książki księdza kardynała Stanisława Dziwisza o tym samym tytule. Tyle, że trudno powiedzieć, że jest to płyta Vangelisa, bo on skomponował raptem dziesięć minut muzyki, a reszta jest autorstwa Roberta Jansona. Można przyjąć za pewnik, że to klasyczne „Za udział wzięli” – Vangelis dał gębę, czyli nazwisko na okładkę i trochę muzyki, gwoli podniesienie prestiżu przedsięwzięcia. Co by nie powiedzieć – taka lekka chałturka. Zresztą nie był on pierwszym wyborem, ani nawet drugim – najmniej trzecim, bo wcześniej z różnych powodów odmówili Maurice Jarre i Ennio Morricone. Vangelis nie odmówił, zrobił co miał zrobić i zrobił to dobrze. Dziwne w było, że w ogóle zaproszono go do współpracy, bo przecież przez niektóre kościelne kręgi uważany jest za satanistę! Tak – widziałem przynajmniej ze dwie takie listy wykonawców „satanistycznych” kolportowane prze kościół, na których Mistrz się znalazł. Okej, powiedzmy, że Dziwisz, który był spirytus movens tego przedsięwzięcia, o tym nie wiedział.
Jaki film – taka muzyka. Jeżeli mamy do czynienia z filmem wspomnieniowym, refleksyjnym, w tym przypadku omalże religijnym, to potrzebna jest odpowiednia muzyka – spokojna, nastrojowa, gdzie trzeba trochę patetyczna, o zacięciu sakralnym. Obaj panowie spisali się dobrze, napisali sporo całkiem interesującej muzyki, a co ciekawe, najlepiej to wyszło Jansonowi, bo jego temat, „Dzieciństwo”, to najlepszy fragment z całej płyty. Vangelis skomponował trzy stosunku krótkie, ale ciekawe i wyraziste tematy, otwierające cały album. Potem pałeczkę przejął Janson i zaczął też bardzo efektownie. Dalej już tak dobrze nie było, ale było na tyle dobrze, że nie ma się właściwie do czego przyczepić. Kilka pierwszych utworów, z tej części Jansona, opartych jest na podobnym schemacie – mianowicie fortepian na pierwszym planie, z bardzo skromnym, lub bardzo dyskretnym towarzyszeniem innych instrumentów. I do tej części miałbym największe zastrzeżenia, bo jest to nieco monotonne. I co ciekawe trochę przypomina muzykę Francisa Laia do filmu „Bilitis”. Później jest więcej orkiestr, chórów, muzyka staje się bardziej zróżnicowana i ciekawsza. A to, że można tego słuchać osobno, nie traktując tego jako ścieżki dźwiękowej, jest na pewno sporą zaletą tego wydawnictwa.
Byłem nieco zaskoczony poziomem tej muzyki, bo wiedząc mniej więcej z jakim filmem jest „Świadectwo” spodziewałem się czegoś dużo bardziej sztampowego. A tutaj – dosyć przyjemne zaskoczenie. Oczywiście, nie jest to płyta idealna, bo niekiedy monotonna, czasami zbyt cukierkowa, jednak jako całość broni się zupełnie dobrze.
W kwestii formalnej – ten album został wydany tylko w Polsce.
W drugiej kwestii formalnej - teoretycznie ten album powinien być opisany jako Vangelis & Robart Janson, ale już nie chciałem tworzyć kolejnego, dodatkowego bytu w ramach tego cyklu.