Z Grecji na Marsa. A potem do Watykanu.
Czyli cykl o Vangelisie.
Odcinek dziesiąty.
Vangelis co prawda opuścił Paryż i przeprowadził się do Londynu, ale nie zapomniał o swoich francuskich znajomych. Kiedy Frederic Rossiff poprosił go o skomponowanie ścieżki dźwiękowej do swojego nowego, pełnometrażowego filmu przyrodniczego, artysta siadł, nagrał i trzy miesiące po „Heaven & Hell” ukazała się kolejna płyta sygnowana przez Greka.
Moim zdaniem to taka lekka chałturka. Niby wszystko w porządku, ale słychać, że Vangelis potraktował to troszkę rutynowo. Nieco klawiszowych pasażyków gwoli zrobienia klimatu, afrykańskie rytmy jak się wydaje, i w oryginalnych, plemiennych wykonaniach, jak i fajnie połączone z brzmieniem syntezatorów. I gra gitara. A dlatego tak niezbyt pochlebnie nazywam „La Fete Sauvage”, bo w porównaniu do poprzedzającej „Heaven & Hell” i kolejnej „Albedo 0.39” sprawia wrażenie robionej w pośpiechu, na kolanie. Widać też tu pewien schemat, który Vangelis sobie wypracował wcześniej – dwie części, jedna bardziej dynamiczna, wieloczęściowa, druga – spokojniejsza, nastrojowa. Tyle, że w wykonaniu Vangelisa nawet „taka lekka chałturka” to jest jednak zupełnie udane dzieło – nie ma się czego wstydzić. To jest bardzo ładna płyta i może się podobać. Nie mam do niej jakiegoś specjalnie osobistego stosunku, jak na przykład do wielu późniejszych, ale naprawdę ją lubię. A tak na trzeźwo, jak to się mówi – obiektywnie, to nie wiem, czy nawet nie wyszła lepiej Vangelisowi niż „Albedo”. Wiem, że to teza ryzykowna, ale przy okazji recenzji tej kolejnej płyty postaram się to jakoś udowodnić. Na razie siedzę sobie i słucham finałowych fragmentów „La Fete Sauvage” i jest mi dobrze. Może też dlatego, że popijam sobie zimne piwo z miejscowego browaru – wyjątkowo dobre.
Oczywiście, jak to zwykle przy okazji sountracków Vangelisa bywało, nie wszystko to, co znalazło się w filmie, znalazło się potem na płycie, a to co słyszymy na płycie, niekoniecznie można było usłyszeć w kinie. Do tego dla potrzeb filmu cała ścieżka dźwiękowa była w mono, a na potrzeby płyty Vangelis to jeszcze raz zmiksował.
„La Fete Sauvage” nie było wydane przez RCA, tylko przez EMI/Pathe Marconi France (oraz jeszcze kilka innych firm w zależności od kraju). RCA wydało to dopiero w 1978 roku i było to RCA West-Germany (do tego okładka była tragiczna i do tego z błędem rzeczowym). Zależności od wydawcy okładki też były inne. Ale prawdziwy burdel to zrobił się dopiero z reedycją na CD. Wydanie CAM z 1992 roku zamiast pierwszej części „La Fete Sauvage” zawierało drugą część ”Ignacio”. Potem była reedycja, ale znowu coś namieszali. Najlepiej poszukać sobie wydania Polydoru, które uważane jest za najbliższe oryginalnemu wydaniu winylowemu.
Okładka z pierwszego wydania francuskiego.