Nuda, pierdy i kabaret pod wydrwigroszem – czyli nowa płyta Pink Floyd.
Jakim cudem, coś co nie nadawało się do publikacji dwadzieścia lat temu, teraz ma się stać nową, pełnoprawną płytą tak szacownego zespołu? Marne pomysły nie są jak wino, wraz z wiekiem nie nabierają na wartości, są tak samo kiepskie jak były.
Już pierwsze pogłoski na temat nowej płyty Pink Floyd mogły niepokoić, a bliższe informacje, jak to w ogóle m wyglądać, zapowiadały niezłą hucpę. Co sprawdziło się w stu procentach. Sama geneza „The Endless River” jest nieco nieciekawa. Otóż po „The Division Bell” zostało jakieś dwadzieścia godzin różnych odpadów muzycznych, a Gilmour z Masonem namówili Andy Jacksona, żeby się zorientował, czy da radę coś z tego wydłubać i opchnąć frajerom jako nowy krążek Pink Floyd. Ja jestem szczerze współczulski dla Jacksona, że musiał przebijać się przez kilkadziesiąt godzin takiego hm… materiału muzycznego, bo jeżeli na „The Endless River” trafił taki szrot, to już nawet nie chcę myśleć, jak prezentowało się to, co się nawet na tego gniota nie nadawało… Ale pewnie dobrze mu zapłacili. A fanom to nikt nie zapłaci za stracony czas i zszargane nerwy. Chociaż czy na pewno zszargane nerwy? Żeby nie zasnąć, płyty słuchałem na stojąco. W innym wypadku w kwadrans wysyła do Morfeusza. Oczywiście nikt tego, w takiej formie, jak poszło to do kosza dwadzieścia lat temu (a nawet i wcześniej) na plastik nie pchnął, podszlifowano to trochę, podrasowano ile można było, skręcono w jedną całość i wydano jako nową (!!!) płytę Floydów.
Sami muzycy coś tam gaworzą o tym, że miała rzecz instrumentalna, ambientowa. No jasne ambientowa, srambientowa. Jeżeli już się wydało taką kupę, to trzeba jej jakoś bronić. Jeden z moich kolegów głośno się zastanawiał, ile kasy położono na stole, że cuś takiego ujrzało światło dzienne. Sądząc po efektach końcowych – dużo. Ale szczerze mówiąc, taki zespół jak Floydzi, z taką pozycją, dorobkiem, autorytetem, nie może sobie pozwolić na płytę, która jest grzebaniem we własnych szczątkach. Jak można nazwać takie działanie? Autonekrofilią? Inny mój kolega, Jacek śmieje się ze mnie, że moja mentalność tkwi jeszcze w czasach hippisowskich, kiedy nie wszystko przeliczało się na kasę. Niby tak, ale jeśli się jest Pink Floyd, to chyba szlachectwo zobowiązuje?
A wracając do samej muzyki – nie jest wcale taka zła, jakby mogło wynikać z tego, co wcześniej napisałem. Jest średnia, w porywach nudna, nawiązując do tytułu – wyjątkowo mulista. Snuje się przez prawie godzinę, ale ma się wrażenie, że trwa ze trzy dni. Jedynym jaśniejszym punktem jest piosenka „Louder Than Words”. Jest to z pewnością najsłabsza płyta Floydów, znacznie odbiegająca poziomem nawet od najsłabszych soundtracków z przełomu lat siedemdziesiątych i sześćdziesiątych. Był jeden, jedyny sposób, żeby wydać ten materiał i żeby nie wzbudzał on większych kontrowersji – zrobić jubileuszową edycję „The Division Bell”, z bonusowym dyskiem zawierającym „The Endless River”. I tak byłoby dużo lepiej.
Jedna gwiazdka – za pazerność, bezczelne wyciąganie kasy z fanów, oraz narażanie dobrego imienia grupy na szwank.