Milczenie jest ponoć złotem. O ten stary i mocno wyświechtany frazes potyka się współczesny człowiek co i rusz. Powtarzają go niczym mantrę najbliżsi, znajomi, media i przygodnie spotkane osoby, zupełnie jakby nie zwracając uwagi na logiczną niefrasobliwość owego sformułowania. Milczenie bowiem nie może być ani szlachetnym metalem czy innym kruszcem, ani nawet niczym pozytywnym. Cisza – taka zupełna – odziera nas z przymiotu inteligencji (bo skoro się nie komunikujemy, to kim jesteśmy?), spłaszcza nasze osobowości i prowadzi nas wprost ku zapomnieniu i zagładzie. Komunikowanie (się) to ostateczna i jedyna forma naszego rozwoju. Bez niej – nie istniejemy, jesteśmy niczym ślady na murach, po wybuchu nuklearnej bomby. Tylko cienie naszych postaci, puste kontury nie wypełnione żadną treścią. Milczenie zatem nie może być złotem. Milczenie to przekleństwo. Gdybyśmy od początku świata (ludzkości) nie rozmawiali, nasza rzeczywistość po prostu by nie istniała. Nie byłoby niczego. Jak u Kononowicza.
All we need to do, is make sure, we keep talking… powtarza do nas syntezatorowy głos Stevena Hawkinga, wmiksowany w utwór Pink Floyd powstały ponad dwadzieścia lat temu. To … by tak rzec – też frazes, ale ciut innego rodzaju. Bardziej realny. Prawdziwszy. Napędzający ludzkość. Czy ku zagładzie? Jak będziemy ze sobą rozmawiać, to z pewnością nie. Ale to czas pokaże, czy każdy z nas się do niego zastosował.
Milczenie nie jest więc żadnym rozwiązaniem, a im wcześniej zrozumie to każdy z nas, tym lepiej dla niego. My, zwykli słuchacze prokurowanych przez innych ludzi dźwięków wyrażamy swoje podekscytowanie za sprawą słowa mówionego (ach, te długie nocne Polaków rozmowy) tudzież z pomocą kreślonych za pomocą klawiatury znaków, jakie składają się często same, ku obrazowaniu naszych myśli i pragnień. Zwłaszcza pragnień tyczących się NOWEJ muzyki. Dzielimy się spostrzeżeniami i … istniejemy. Tak długo, jak wystarczy sił na ostatni oddech. I potem jeszcze przez chwilę, póki reszcie świata pamięta i o nas mówi. A potem – zimna i długa reszta. Albo Niebo.
Po co ten przydługi wstęp? Bo artyści, ci którzy sobie pomnik większy niż ze spiżu wznieśli nie zawsze pamiętają te właśnie przytoczone oczywiste prawdy. Milczą, jakby chcieli w ten sposób powiedzieć, że są ważni. No są, wiemy to, przecież zawsze to wiedzieliśmy. Ale jak milczą, to o nich zapominamy. Wymazujemy z naszych notatników, usuwamy z kontaktów, albumy, kiedyś ulubione wędrują na półkę. Coraz wyżej od odtwarzacza, coraz dalej od pokoju, gdzie zawsze było ich słychać. I tak czasami owa cisza zaczyna też do nich docierać. W różny sposób. Może już nie łechtaną zainteresowaniem struną dumy w duszy? A może przebłyskiem pustego konta w banku? Albo jeszcze inaczej. Bardziej duchowo, artystycznie, by tak rzec. Któż to wie?
I nagle świat, który zapomniał, że istnieli budzi się z tego letargu. Pojawia się krótka wzmianka, jakiś strzęp informacji. Wywiad, wspomnienie nagrań. Książka. Cokolwiek. Potem kolejny, i jeszcze jeden… po czym nagle stajemy przed ścianą z plakatem, na którym widnieje okładka nowej płyty. I zaczyna się nowy cyrk. Cyrk oczekiwań, peanów i narzekań. Zwykły misz – masz ludzkich zachwytów i złośliwości. Ani myślę o nich wspominać w tej recenzji.
Pink Floyd – Endless River. Najnowsze dzieło zespołu, który… nie istnieje. Czy może istnieć kwartet, którego jeden z liderów od dawna prowadzi karierę solową i oficjalnie lata temu ogłosił, że on z Floydami kończy? A drugi z muzyków, ten kryjący się w cieniu owych dwóch silnych osobowości, acz nie mniej od nich ważny dla grupy – odszedł z tego świata? Czy takie Pink Floyd, to dalej TEN SAM ZESPÓŁ? Ten od The Dark Side of The Moon, Animals czy nawet A Momentary Lapse Of Reason? Chyba nikt nie sądzi, że tak może być.
Zatem co? Pozostali na tym padole muzycy powinni zrezygnować z nazwy Pink Floyd? Bo odcinanie kuponów, wyciąganie kasy (jakby naprawdę wszyscy tak przykładnie pędzili do sklepów, by kupić ten album – nosz aż kapie obłudą takie podejście)… bla bla bla… Pewnie, można rzucić za siebie kamień z napisem Pink Floyd i powiedzieć, że nowa muzyka nie ma z tamtą nazwą nic wspólnego. Ale jak? Skoro w tych dźwiękach, skrawkach studyjnych melodii słychać dalej muśnięcie wrażliwości Ricka Wrighta? Więc może jednak należało wydać te utwory, zupełnie odmienne w kształcie od czegokolwiek, co Pink Floyd dotychczas opublikowali? My, zaangażowani słuchacze tak często domagamy się „nowego podejścia”. Czegoś, czym artysta nas zadziwi. Czym nie powtórzy swoich największych osiągnięć narażając się jednocześnie na zarzut autoplagiatu. Jazdy na plecach wcześniejszego sukcesu. Zresztą artyści sami o tym Mówią w wywiadach: „ta płyta to nasz najodważniejszy eksperyment, to coś, czego jeszcze nigdy nie robiliśmy” czytam sobie, załączam muzykę i słyszę kolejną wersję poprzedniego krążka.
A Pink Floyd? Cóż z nimi? Czy oni deklarują, że to ich najlepsze i najodważniejsze dzieło? A może to – bez ich udawanej skromności, na którą sobie nie pozwolą, bo są kim są – próba wytyczenia nowej drogi dla innych? Nie, no skąd. Ani krztyny tej zarozumiałości. Szczerość, prostota i tyle. Aż tyle, zważywszy, że Pink Floyd takiej dokładnie płyty jak Endless River nigdy wcześniej nie nagrało.
Na temat poszczególnych nagrań z tego albumu napisano już wszystko. Wynajdując co, gdzie, w jakim momencie i do czego jest podobne. I z jakiego względu jest wtórne, złe i nie do pogodzenia z naszym wyobrażeniem zespołu. Ode mnie jednak ani słowa na ten temat. Bo to nie jest zła muzyka. Trzyma klimat, jest zupełnie różna w kształcie od tego, co Pink Floyd przed laty proponowało i wystarczy tylko odrobina dobrej woli, by do Endless River zasiąść bez uprzedzeń. Bez bagażu naszych oczekiwać, jakkolwiek mierne czy wysublimowane by one nie były. Nie zamierzam też omawiać poszczególnych nagrań z innego powodu. Że tak powiem: zasadniczego. Ta płyta nie miała być spełnianiem naszych życzeń. To żadne dzieło wytyczające nowe kierunki. Endless River domaga się uwagi, ale nie dlatego, że zawsze byliśmy fanami Floydów. Woła do nas dlatego, że byliśmy kiedyś fanami Ricka. Więc zróbmy to. Zostawmy na boku tę naszą znajomość tematu. Nastawmy album, zamknijmy oczy i posłuchajmy śpiewnych harmonii Jego syntezatorów. Zamiast narzekać westchnijmy raz jeszcze nad muzyką stworzoną przez Tego, który kilka lat temu z panteonu naszych bóstw zszedł nagle (jak to każdego z nas czeka) na ten ziemski padół na moment, i to po to tylko, by ostatecznie zniknąć w świetle za horyzontem, wśród chmur, w niekończącej się rzece…
Taka jest nowa płyta Pink Floyd.