Ćwiara minęła! ™ AD 1988.
Co prawda koncert, ale ćwiarowy, a nie z dokształtu. A i pewnie nie byłoby tej recenzji, gdyby nie doroczne spotkanie dinozaurów, grze przez dwa dni pije się dobre alkohole, słucha dobrej muzyki, a przede wszystkim gada – głownie o muzyce.
Gdzieś tam przy okazji zaczepiliśmy o Pink Floyd, co biorąc pod uwagę wiek rozmówców (większość 40+), było w zasadzie nieuniknione. To zejście na Floydów odbyło się kontekście oglądanego wcześniej koncertu Grateful Dead. Grzesiek, zwany Spejsbojem, trzeźwo zauważył (a biorąc pod uwagę już raczej niskie poziomy alkoholu we flaszkach, było to sporym wyczynem), że Deadzi do końca działalności potrafili rozwijać się jako koncertowy band, a niektórzy wykonawcy, dysponujący równie dużym potencjałem, w pewnym momencie zaczęli raczej już tylko odgrywać sztukę – przynajmniej w porównaniu z tym, jak wcześniej grali. Jako jeden z przykładów podał Pink Floyd. Teza dyskusyjna, ale sam Grzesiek twierdzi, że da się to udowodnić przykładami. Powiedział, że zna sporo bootlegów z okresu powstawania Ciemnej Strony (a i późniejsze też) i słychać na nich, jak z koncertu na koncert ta muzyka rozwijała się, a potem, jak w pewnym momencie stanęła. Można powiedzieć – no tak, stanęła, bo uzyskała swój ostateczny kształt. A z drugiej strony nie da się ukryć, że od tego czasu Floydzi na koncertach stali się jakby coraz mniej twórczy. Może i sama muzyka niekiedy nie pozwalała poszaleć? Z czasem (głównie Watersowi) zmieniała się na taką gdzie dla koncertowych improwizacji było już naprawdę bardzo mało miejsca.
W każdym razie wydany pod koniec 1988 roku „Delicate Sound…” był właściwie pierwszym, regularnym albumem koncertowym Pink Floyd! Niby wcześniej ukazała się „Ummagumma”, ale tam tylko jeden krążek zawierał nagrania koncertowe, a drugi to były już studyjne brewerie poszczególnych członków zespołu. A nawet żeby to i tak circa about drobne dwadzieścia lat między jednym i drugim. Jak na zespół o wyrobionej marce koncertowej trochę dużo czasu. Powodów, dla których Gilmour i koledzy zdecydowali się wtedy wydać album koncertowy, było pewnie kilka – na pewno chodziło o pełniejsze zdyskontowanie sukcesu „A Momentary Lapse of Reason”, po drugie – udokumentowanie bardzo udanej trasy koncertowej promującej tamten krążek, a po trzecie (last, but not least) – zagranie na nosie Watersowi, którego ani płyta, ani trasa oszałamiającymi sukcesami nie były – to publika nogami zagłosowała na to, kto jest naprawdę Floydem.
Jakby ktoś nie wiedział „Delicate Sound of Thunder” było pierwszą płytą odtworzona w kosmosie. Radzieccy kosmonauci (i gościnnie francuski) mieli lecieć na wiele miesięcy w kosmos i bardzo chcieli mieć ten album do słuchania, tam w górze. Niby start był kilka dni po premierze, ale nie w Związku Radzieckim, gdzie w tym czasie żadnych premier płyt zachodnich nie było (a w reszcie demoludów nie było wcale wiele lepiej)(*).Teoretycznie ktoś z jakiejś ambasady, chociażby z Helsinek mógł to kupić i przekazać, ale wyszło tak, że sam zespół wręczył im kasetę, a także obserwował start Sojuza TM 7. Sympatyczne – prawda? Ale weźmy pod uwagę, kiedy się to działo – lata osiemdziesiąte, czas zimnej wojny (co prawda w fazie schyłkowej) – to jednak nawet z pozoru nieistotne wydarzenie, miało swoje znaczenie. Popatrzmy – dopuszcza się do radzieckiej myśli rakietowej i kosmicznej jakichś nieprawidłowych ideologicznie szarpidrutów z państwa, które jest jednym z głównych członków NATO – czyli de facto wroga. Do tego na pokładzie tego statku kosmicznego był Francuz. Francja też przecież członek NATO, chociaż jakby kontestujący je od środka. Czasy były nad wyraz ciekawe – Gorbaczow zareformowywał komunizm na śmierć (nieświadomie), Zachód przypatrywał się temu z przyjaznym zainteresowaniem, ale też i z niepokojem – bo nie wiadomo było, co z tego wyniknie. Odprężenie było faktem i widmo wojny nuklearnej powoli się oddalało. Wiało optymizmem. ZSRR coraz bardziej otwierało się na Zachód, a Zachód coraz bardziej dostrzegał w Rosjanach ludzi. I „Delicate Sound of Thunder” było nie tylko wydarzeniem muzycznym, ale okazało się mieć pewne znaczenie polityczne. Też przyczyniło się do wyjęcia kilku cegieł z muru. Ciekawe to były czasy, ten koniec lat osiemdziesiątych. Lata 1988-1990 były chyba najlepszymi w historii Europy od zakończenia II Wojny Światowej. Potem było już tylko gorzej.
Album, kiedy się ukazał, przyjęto u nas dosłownie entuzjastycznie – pierwszy, nowy koncertowy album Pink Floyd! Wielkie wydarzenie medialne! Ale kiedy przyszło do bardziej merytorycznych ocen, były już one bardziej oględne – fajna, przyjemna płyta, ale poza tym nic więcej. Wszyscy, którzy wtedy mieli przyjemność zobaczyć Floydów na żywo, zaczynali od słów – „Ale widowisko!”, bo był to spektakl, w którym muzyka była jednym z elementów. Może i najważniejszym, ale nie aż tak ważnym, jak zwykle w takich wypadkach. Tak jak to w swojej recenzji napisał kolega Strzyżu – dużo lepiej się ogląda i słucha, niż tylko słucha. Właściwie tylko przy „Wish You Were Here” i "Comfortably Numb" serce bije mi żwawiej.
Natomiast sięgając po kilkanaście lat wcześniejsze nagrania możemy się spodziewać wrażeń dużo mocniejszych. Oczywiście sięgając przede wszystkim po nagrania nieoficjalne. Chociaż nie wolno zapomnieć o koncertowej płycie z zestawu „Ummagumma” i przepięknym koncercie z Pompejów. I jak się to wszystko zmieniło – wcześniej na scenie ta muzyka żyła, zmieniała się ewoluowała. A gdzieś po drodze wtłoczono ją w takie raczej sztywne ramy i tak dochodzimy do „Delicate Sound…”. Wydaje mi się, że nawet na podstawie tych nagrań można przekonać, że z biegiem lat Floydzi jako wykonawca koncertowy stopniowo się uwsteczniali. Z tych utworów, które się tutaj znalazły można było wyciągnąć dużo więcej. Ale nie wyciągnięto, a wcześniej też różnie z tym było. Powodów tego pewnie kilka by się znalazło – takie płyty jak „The Wall”, a nawet „Dark Side of The Moon” to raczej zamknięte całości, nie ma tam zbyt dużo miejsca, żeby się rozpędzić, z trzeciej strony są ponoć bardzo efektowne wersje „Shine on You Crazy Diamond”. A czwarta strona to sam zespół – za swoich najlepszych, koncertowych czasów (przyjmijmy umownie, że był to okres 1969 – 1972), grali we czterech – czterej Floydzi na scenie. Z czasem tych ludzi na scenie było coraz więcej, najpierw Perry na saksie i chórek, ale z czasem liczba osób na scenie zaczęła się zwiększać, a w czasie trasy promującej „A Momentary Lapse of Reason” Floydów było trzech, a osób towarzyszących – jedenaście. Jedenaście wynajętych osób – może i znakomitych muzyków, ale to najemnicy. W takiej sytuacji o jakiejś magii raczej nie może być mowy. Pewne rzeczy można przećwiczyć, ale wszystkiego nie.
W 1988 roku moja wiedza na temat bootlegów Pink Floyd była nader skromna, coś tam słyszałem, szczególnie z okresu „docierania” Ciemnej Strony, poza tym standartowo – Pompeje i „Ummagumma”, czyli materiału porównawczego niewiele, ale już wtedy „Delicate Sound…” wielkiego wrażenia na mnie nie zrobił i dalej nie robi. Ale tak sobie myślę, że gdyby mi ktoś wtedy zaproponował wyjazd na taki koncert, to bym się spakował w circa minutę i osiem sekund. I też tak sobie myślę, że gdybym teraz, już „obciążony” tą wszelką muzyczną wiedzą z ostatniego ćwierćwiecza, jakimś cudem mógł zobaczyć na żywo któryś z tych koncertów, to pewnie bym się już w ogóle nie pakował, tylko łapnął jaki kubrak i kartę kredytową.
(*) - jeden z czytelników znalazł informację, ze "Delicate Sound..." miała premierę 22 listopada nie tylko na Zachodzie, ale też i na Węgrzech - wydała to wytwórnia Gong numer katalogowy SLPXL - 37256-57. Dziękuję za wykazanie się czujnością godną prawdziwego czekisty!