Rok 1997 – dla mnie trochę dziwny, przynajmniej muzycznie. Bo trzy moje ulubione płyty tamtego roku nagrały zespoły, po których bym się tego absolutnie nie spodziewał. Których nawet za bardzo nie lubiłem. A w dwóch przypadkach są to też jedne z moich ulubionych płyt lat dziewięćdziesiątych. O ile już wcześniejszy album Tiamat jak najbardziej przypadł mi do gustu, to pozostałych dwóch wykonawców raczej nie lubiłem. Ale jak to się mówi – nie uprzedzajmy wypadków.
W lecie? Chyba w lecie 1997 roku słuchałem sobie wieczorem Radia Rzeszów i w pewnym momencie poleciał jakiś bardzo fajny utwór – taki dynamiczny, melodyjny, coś trochę jakby Depeche Mode na sterydach. Nie miałem pojęcia co to jest, ale bardzo mi się spodobało. Prowadzący dopiero potem powiedział, że to tytułowy utwór z najnowszej płyty Paradise Lost. Paradise Lost?! Zrobiłem oczy jak stare pięć złotych z rybakiem. Te growlery? Pamiętałem ich dokonania z początku lat dziewięćdziesiątych i było to dla mnie absolutnie niestrawne. Ekstremalne odmiany metalu (zwane przez Kolegę Magistra Tarkusa - wynaturzeniami), nigdy nie wzbudzały mojego zbytniego entuzjazmu, znaczy unikałem tego jak diabeł święconej wody. A tu taka zmiana! Szczerze mówiąc nawet to już nie był nawet metal, jeżeli już to jego bardzo mało ortodoksyjna odmiana – przeciętny pudel był bardziej metalowy. Na pewno było to dużo bliżej gotyku, chociaż i na taki sieriozny, trupi gotyk było to zbyt dobre. Dwanaście kawałków, wszystkie co najmniej dobre, a przynajmniej połowa bardzo dobre.
Też szybko pokicałem kupić sobie kasetę, bo premierowe CD były poza moim zasięgiem finansowym i katowałem ją intensywnie, chociaż krótko, bo przesiadłem się na CDRa, a potem sprawiłem sobie oryginał. Zresztą dalej słucham jej z CDRa, bo to było akurat wydanie z bonusowym utworem, a potem jakoś mi się nie udało na takie trafić.
Pierwsze skojarzenie – mieszanka Depeche Mode z Sisters of Mercy. Z Depeszów – dynamika , melodyjność i trochę brzmienie, a z Sióstr – rozmach, klimat i taki rockowy pazur. Do tego w całości fajnie to przemieściło zespół w stronę rockowego mainstreamu – z jednej strony duży potencjał komercyjny, bo można było to puszczać w każdym normalniejszym radiu o każdej porze, a do tego te piosenki wcale nie były jakieś banalne – one były naprawdę ciekawe. I do tego bardzo dobrze zaaranżowane – można powiedzieć – na "bogato". Ale najważniejsze jest sama muzyczna esencja – numer w numer – potencjalne single. Słucha się tego jak składanki The Best of. Napisałem, że tak połowa bardzo dobrych – oj nie bardzo – liczmy – tytułowy, "Mercy", "Soul Courageous", "Another Day", "The Sufferer" i od "Blood of Another" do końca – jak w pysk dał - 3/4. Można powiedzieć, że w pewnym sensie wszystkie utwory robione trochę na jedno kopyto – chociażby podobne tempo, ale tu same melodie załatwiają sprawę – co z tego, że podobne, jak każdy numer się udał? "One Second" jest jak klasyczna dobra płyta hard'n'heavy – idealne połączenie dobrych melodii z rockowym wykopem. Na pewno w porównaniu na przykład z "Draconian Times" jest to muzyka bardziej przebojowa i przystępniejsza, ale jest to tak dobrze zrobione, że daj Boże każdemu, żeby się tak "skomercjalizował". Ta pewna wolta stylistyczna nawet się im spodobała, bo nagrywali przez jakiś czas podobne płyty, tyle, że nie tak dobre - "Host" mi się nie bardzo podobał, "Believe in Nothing" – już bardziej.
Teraz wrócili do grania w stylu „Draconian Times”, ale moim zdaniem, tak dobrze im to nie wychodzi. W każdym razie za „One Second” mają u mnie dziewięć gwiazdek z małym minusem.
Dlaczego nagle przypomniałem sobie o moich ulubionych płytach z 1997 roku? Bo zostało mi jeszcze kilka tygodni, żeby je docenić. Znaczy ocenić i docenić. Mam taka zasadę, że raczej nie gwiazdkuję płyt, które mają dwadzieścia lat i więcej – uważam, że taki album wchodzi wtedy w słuszny wiek klasyka i nie wypada, żeby się ścigał z jakimiś młokosami.