Jak odwieczna artrockowa tradycja nakazuje w lipcu musi być coś o Uriah Heep. Tym razem padło na „The Magician’s Birthday”. Jest to jedna serii z tych słynnych i wybitnych płyt, zapoczątkowanej przez przez debiut, a trwającej prawie do połowy lat siedemdziesiątych. Dobrze wtedy szło Jurajom, co album to wydarzenie, a „Live” to już w ogóle rozbiło bank.
Nie powiem, żeby od początku przypadła mi do gustu. Bardziej podobały mi się i te wcześniejsze, i niektóre późniejsze, a ona była taka pośrodku. Pierwszy raz usłyszałem ją w całości gdzieś pod koniec lat osiemdziesiątych – wtedy, albo niewiele wcześniej zaczęły się ukazywać klasyczne Jurajki na kompaktach. Nie spodobała mi się specjalnie i potem jakoś nie miałem ochoty do niej wracać. Ale tak naprawdę to późno się za nią zabrałem – na poważnie dopiero, kiedy ukazały się pod koniec lat dziewięćdziesiątych remajstery Castle Communication. Wreszcie to zaczęło przyzwoicie brzmieć, bo wczesne cedeki Jurajki dla audiofilów na pewno się nie nadawały, ale wielka ilość bonusów dość skutecznie rozmywała pierwotny obraz płyty. Bo to przecież po mamy na kompakcie jeszcze prawie czterdzieści minut muzyki, a bonusy z założenia to są różne odpady, które z jakichś powodów (najczęściej słusznych) na właściwy album nie trafiły. Dlatego poznając jakąś płytę najlepiej pierwszy raz słuchać jej tylko w takiej wersji, jaka pierwotnie się ukazała. Bonusy osobno, po przetrawieniu części głównej. Ale to taka uwaga na marginesie.
Teraz już wiem, na czym polegał „problem” „The Magician’s Birthday”. Po barokowym „Demons & Wizards”, po hard-rockowym „Look at Yourself”, jak na Uriah Heep jest to bardzo spokojna płyta. Mocniejszych, rockowych fragmentów jest bardzo mało – właściwie na „Sweet Lorraine” i „Spider Woman”, ewentualnie jeszcze „Blind Eye”, z wiodąca partią gitary akustycznej cała sprawa się kończy. Co oczywiście nie znaczy, że brakuje tu dobrej muzyki – jest „Sunrise” na początek i tytułowy na koniec – chociażby. Proponuję zwrócić uwagę jak tam przeprowadzono przejście solowej partii Boxa w finałową sekwencję – naprawdę aranżacyjny majstersztyk. Pisze się o tej płycie, że ona odbiega od tego hard-rockowego wzorca, bo jest bardziej progresywna. Bardziej progresywne to są „Demons & Wizards”, czy „Salisbury”, a ta jest po prostu bardziej musicalowa. Dokładnie. Wiem, że może to trochę od czapy brzmi, ale posłuchajmy „Echoes In The Dark”, „Rain”, czy „Tales” – lekko zmieniona aranżacja i na Broadway pasują. Zresztą Byron też spokojnie by sobie i w takich okolicznościach poradził. Jak na hard-rock to był dosyć specyficzny wokalista. Zwykle taki typowy hard-rockowy krzykacz wydawał odgłosy paszcza z bluesowym feelingiem. Bluesa w śpiewaniu Byrona jest niewiele. Nie dlatego, żeby nie umiał – nie musiał. Miał swój osobny taki patetyczno – musicalowy styl, który idealnie do muzyki Jurajów pasował. Ale majster był z niego przedni. Szkoda, że skończył tak marnie – najpierw przepił swoją karierę, a potem wątrobę, a pod koniec życia był na zasiłku z opieki społecznej.
Jednak w roku 1972 kariera Jurajów hulała jak ta lala. Po „Demons & Wizards” trudno było spodziewać się, że grupa nagra coś lepszego. No i trudno powiedzieć, że Urodziny Maga są lepsze. Trudno też powiedzieć, że gorsze, bo to na pewno jedna z najlepszych płyt w dorobku Uriah Heep. Tak jak wcześniej wspomniałem – jest nieco inna. Mimo wszystko i tak przyniosła trzy kolejne klasyki, czyli tytułowy, „Sunrise” i „Sweet Lorraine”.