Grupa powstała pod koniec lat sześćdziesiątych z inicjatywy Keitha Relfa i Jima McCarthy, wcześniej muzyków legendarnych The Yardbirds. Dobrali sobie oni Johna Hawkena na klawiszach, Luisa Cennamo na basie, za mikrofon postawili siostrę Keitha, Jane i szybko nagrali swój pierwszy album. Potem doszło do szeregu zmian personalnych i po pewnym czasie okazało się, że w składzie Renaissance nie ma już nikogo z tego pierwotnego składu, a jedyną osobą łączącą oba Renesanse jest Michael Dunford, który najpierw współpracował z zespołem (po raz pierwszy właśnie na "Illusion"), a potem wskoczył na etat gitarzysty (i został jedynym(?) dysponentem nazwy). Aż zebrał się skład, który nagrał album "Prologue".
Utarło się przekonanie, że "pierwszy" i "właściwy" Renaissance to dwa różne zespoły. Nie do końca. "Prologue" jest tytułem tyleż uzasadnionym, co mylącym. Uzasadnionym – o tyle, że był to początek nowego Renaissance, który w mniej więcej podobnym składzie dotrwał do końca lat siedemdziesiątych. O tyle mylący, że muzycznie różnic między "Prologue" a "Illusion" prawie nie ma. Do tego uważam, że "Prologue" jest słabszy. Wszystkie cechy stylu muzycznego Renaissance, które kilka lat później przyniosły grupie międzynarodowy sukces już są obecne na tym albumie. Jest już taka charakterystyczna dla ich muzyki zwiewna melodyjność, delikatność, harmonie wokalne, klimat – stylistycznie to już jest całkiem ten Renaissance. Jeśli chcemy znaleźć dwa różne muzycznie Renesansy, to są te z pierwszej i drugiej płyty. Debiut zawierał materiał bardziej rockowy, z wyraźnymi naleciałościami psychodelicznymi, a nawet wpływami ze strony brytyjskiego białego bluesa. "Illusion" to już Renaissance pełną gębą – folkowo-progresywne granie, tak dobrze znane z następnych płyt. Ale jeszcze nie było aż tak łagodnie i miło, jak później. Nieco tego rockowego "zadziora" i psychodelii pozostało. W "Mr. Pine" słychać „soczyście” grające organy, jak na przykład u Emersona, a suita "Past Orbits Of Dust" kończy się ciekawym, psychodelicznym "odlotem" – takich rzeczy już później nie było – przynajmniej na płytach studyjnych. Ale już "Love Goes on", "Love Is All" czy „Face of Yesterday” mogłyby się znaleźć na każdej kolejnej płycie grupy. Co do możliwości wokalnych Jane Relf – jasne, że były znacznie bardziej ograniczone niż Annie Haslam(*), ale słuchając tych piosenek, jak też tych z debiutu nie ma się wrażenia, że wokalnie jej czegoś brakuje – głos ma ładny, jasny, miły dla ucha. Chociaż chyba niektóre nuty w „Face of Yesterday” są już trochę poza jej zasięgiem.