Renaissance to zespół bardzo intrygujący, nawet jak na specyfikę rocka symfonicznego. W czasach, gdy większość grup lat siedemdziesiątych tworzyło długie, rozbudowane kompozycje w oparciu o tradycyjne instrumentarium rockowe (z mniej zaznaczoną rolą pianina i orkiestry, co się chyba lepiej sprzedawało), grupa postanowiła kroczyć konsekwentnie swoją drogą, stawiając na granie akustyczne z bardzo uwypukloną rolą pianina. Znaczące jest to, że zespół nigdy nie zdobył takiej popularności jak Genesis, Jethro Tull, Yes czy Pink Floyd, co nie znaczy, że ustępował pod względem repertuaru wymienionym grupom. Wręcz przeciwnie. Osobiście przekonałem się o dosyć słabej popularności zespołu Annie Haslam w Polsce, choćby z tego powodu, że nie mogłem jakoś wygrzebać żadnej z ich płyt w mojej lokalnej Bibliotece Muzycznej . Mam trzydzieści lat, tak więc ciąglę muszę poszukiwać .
Do rzeczy jednak, czyli opowieści o płycie, która sama jest opowieścią z niezwykłego swiata muzycznego. Album Scheherezade & Other Stories nagrany w 1975 roku był ukoronowaniem twórczości zespołu, mającego wtedy na koncie kilka płyt, na których dominowały przede wszystkim folkowe klimaty, okraszone krystalicznym głosem Annie Haslam. Piękno jej sopranu bardzo ciężko czasem opisać słowami, więc lepiej na dzień dobry posłuchać sobie chociażby takiego Carpets Of The Sun, który czesto otwierał koncerty Renaissance. Słuchając Scheherezade & Other Stories ma się wrażenie jakby zespół osiągnął swoje maksimum i w końcu stworzył to do czego dążył.
Omawiając natomiast Scheherezade & Other Stories najlepiej zabrać się za analizowanie każdego z zawartych na nim utworów pojedyńczo. Zanim jednak do tego przejdę chciałbym napisać o powodach dla których powstała ta recenzja. Pierwszym jest niewątpliwie wysoka wartość artystyczna tego dzieła i mój sentyment do niego. Drugim natomiast jest coś, o czym wspomniałem na początku. Uwypuklona rola pianina w muzyce Renaissance. 1 maja 2015 roku w wyniku choroby płuc zmarł pianista Renaissance – John Tout. Muzyk ten stanowił o charakterystycznym brzmieniu grupy w latach 1970-80. Nie można pominąć także tego, że w 2012 roku odszedł gitarzysta Michael Dunford, kolejny z filarów tego zespołu. Bez nich nie byłoby tej fenomenalnej płyty, tak więc niech przede wszystkim dla nich zagra poraz kolejny Szeherezada.
Trip To The Fair. Utwór rozpoczynjący całe dzieło. Już sam początek wskazuje na to, że tym razem będziemy mieli do czynienia z muzyką nietuzinkową. Popis solowej gry Johna Touta inspirowanego muzyką Rachmaninowa i Czajkowskiego musi robić wrażenie. Niezwykle dynamiczne pianino zwodzi nas i zaprasza do wędrówki w której przewodnikiem okazuje się być nagle głos Annie Haslam. Wyłania się z ciszy. W momencie, gdy pozwala na to zwalniająca galopada gry na pianinie. Za powstaniem tego utworu kryje się ciekawa historia. Annie Haslam postanowiła wybrać się na randkę z enigmatycznym czarodziejem rocka Roy'em Woodem (znany z ELO). Po zjedzeniu obiadu poszli na lokalny jarmark. Jednak po przyjściu okazało się, że nigdzie nie wejdą, gdyż brama była zamknięta. Czar spotkania prysł, aczkolwiek Annie postanowiła o wszystkim opowiedzieć poetce i nadwornej tekściarce Renaissance - Betty Thatcher. Ta, będac zainspirowana jej opowieścią, napisała niezwykle sugestywny tekst do tego utworu. W ten sposób narodziła się kompozycja o pozornie sielankowej wyprawie, która przekształciła się w koszmar. Opustoszałe karuzele nagle ożywają. Kto jednak na nich się bawi skoro nikogo nie ma na jarmarku? Odpowiedzieć musi sobie na to każdy słuchający tego utworu.
The Vultures Fly High. Najbardziej chwytliwa kompozycja na płycie. Słowo chwytliwa nie oznacza tutaj jednak jej banalności, bo to nie jest głupiutka piosenka o miłości. Bardzo dynamiczny utwór z wyraźnie zaznaczoną gitarą basową Jona Campa. Annie śpiewa tu o sępach, które często krążą nad naszym życiem. Bardzo mądry i ważny jest przekaz jej słów. Natura sępów może odnajdywać się w różnych postaciach. Czy to może być prasa? Rząd? Urzędniczka? Nauczyciel? Przyjaciel? Każdy wie, że oni zawsze potrafią krytykować i pasożytować.
Ocean Gypsy. Tutaj nadchodzi czas na oddech. Tutaj także czas zatrzymuje się i nie chcemy aby znowu ruszył. Myśle, że o tym, trzecim na płycie utworze można by napisać książkę, choć pewnie i ona nie oddała by piękna tego diamentu muzycznego. Napiszę może tak: King Crimson ma swoje Starless, The Moody Blues ma Nights In White Satin a Renaissance swoje Ocean Gypsy. To ta sama półka utowrów. Ponadczasowych i niezniszczalnych. Ballada w której na pierwszym planie jest już tylko Annie Haslam. Wokalistka wznosi się na wyżyny swoich możliwości wokalnych łączac technikę śpiewania z pasją. Betty Thatcher napisała opowieść do tego utworu zainspirowana widokiem zachodzącego Księżyca i wschodzącego Słońca nad jeziorem nieopodal jej domu w Kornwalli. Powstała romantyczna ilustracja miłości kochanków, którzy nigdy nie mogli się spotkać. Annie Haslam w niepowtarzalny, magiczny sposób śpiewa "Gold and silver rings and stones,
Dances slowly off the moon,...". Niezwykły klimat podkreśla eteryczne pianino, które w kulminacyjnym momencie staje się coraz bardziej wzniosłe i ponownie opada, by oddać pola wokalistce. To trzeba usłyszeć, choć pewnie mało jest amatorów progrocka, którzy nie poznali Ocean Gypsy. Chyba najbardziej rozpoznawalny utwór Renaissance. Dodatkowo przypomniany przez Candice Night wraz z Ritchie Blackmore'm, który przearanżował całość na gitarę. Wydaje mi się jednak, że Candice nie dorównuje w swojej wersji śpiewowi Annie. Słodkość Blackmore's Night psuje ten utwór. Brakuje Candice tego swego rodzaju dostojeństwa i zaangażowania, które zawsze ma w głosie pani Haslam. W oryginale to najwspanialsza ballada jaką znam. I jedna z najlepszych w historii muzyki rockowej.
Wydaje się nam teraz, że tutaj powinna się skończyć cała wyprawa, bo nic nie przebije piękna wykreowanego przez muzyków, a jednak jest jeszcze...
Song Of Scheherazade. 24 - minutowy kolos muzyczny podzielony na dziewięć części. Suita stanowiąca trzon całego albumu. Opowieść o Sułtanie Bagdadu, który zdradzany przez swoją żonę pragnie zemścić się, zabijając kolejne kobiety ze swojego haremu. Szeherezada postanawia go uwieść opowiadając mu mistyczne historie Orientu. Muzycznie, dzieło jest ukłonem w stronę twórczości kompozytora Rimskiego-Korsakowa będącego inspiracją dla Dunforda. Główną esencją całości są orkiestrowe aranżacje Tony'ego Coxa.
Suita rozpoczyna się niezwykle dynamicznie. Po fanfarach na cześć Sułtana, całość rusza z kopyta niczym wojsko zaciężne po dowództwem władcy. Nagle nastrój zmienia się i przechodzi w stronę bajkowej opowieści, którą ku naszemu zdziwieniu rozpoczyna męski głos. To Jon Camp śpiewający o losie Sułtana. Zespół postanawia wyjawić nam motyw przewodni suity, którego siłą jest zapierający dech w piersiach głos chóru. Tą część wieńczy delikatny dźwięk fortepianu płynący jakby z innej czasoprzestrzeni.
Fortepian prowadzi nas do kolejnych dwóch, nostalgicznych części suity, ilustrujących miłość Sułtana i Szeherezady. To jedne z najpiękniejszych momentów na albumie. Pierwsza z nich to instrumentalna Love Theme, w której do fortepianu przepięknie dołącza flet i skrzypce. Gdy muzyka milknie na chwilę, z ciszy znowu wyłania się głos Annie śpiewającej część The Young Prince and Princess as Told by Scheharazade. Jej głos pełen jest smutku, zagubienia, w końcówce pojawia się jednak nadzieja. Wokalistka poraz kolejny we wspaniały sposób bawi się emocjami słuchacza, robiąc to jednak w całkowicie niewymuszony sposób. Czaruje swoim pastelowym głosem.
Dalsze części to muzyczna ilustracja przygotowań ludności miasta do przyjęcia Sułtana. Muzyka znowu ożywa. Dominuja zmiany tempa, momentami pojawiają się zagrywki rodem z operetki. Jest zgiełk, rozgardiasz i świętowanie. Po tym wszystkim rozlega się gitara akustyczna i na chwilę wraca folkowy Renaissance jakby dla przypomnienia, że jeszcze mamy do czynienia z muzyką rockową. Wrażenie jest jednak tymczasowe, gdyż zespół na koniec powraca z patosem do głównego tematu suity. Majestatyczny głos chóru wtóruje Annie Haslam, która swoim tym razem niezwykle wysokim tonem obwieszcza koniec tego arcydzieła. Kurtyna opada.
Po przeżyciu wszystkiego, co zaprezentowało Renaissance na tej płycie, mamy wrażenie jakbyśmy byli lekko zbici z tropu. Poszukujemy tu ciągle muzyki rockowej, a tej jest jak na złość bardzo mało. To nie jest idealna symbioza rocka z symfoniką, gdyż w przypadku Scheherezade... języczek wagi przechyla się w stronę orkiestry. Jeżeli ktoś spodziewa się po tym albumie wirtuozerskich popisów solowych na gitarze elektrycznej, to srogo się zawiedzie. Renaissance zaserwował danie, w którym dominująca jest symfoniczna potrawa. Z muzyki rockowej zaczerpnięta została tylko energia zaklęta w rytmice. Osobiście nasuwają mi się także pewne podobieństwa do płyty Lizard King Crimson. Obydwa albumy mają podobną szatę graficzną, konstrukcję oraz brzmienie. Zwłaszcza Trip To The Fair ze swoim cyrkowym charakterem mógłby trafić na płytę Crimson i specjalnie by się chyba nie wyróżniał. Wydaje mi się jednak, że Lizard to bardziej cyrk w krzywym zwierciadle, niż baśń, jak w przypadku Scheherezade. Album jest pierwszym i chyba ostatnim tak spójnym, dopracowanym i przemyślanym dziełem Annie Haslam i spółki. Wokalistka i muzycy idealnie współgrają ze sobą. Annie nie próbuje przekrzyczeć reszty, ma się wrażenie jakby chciała się wkomponować poziomem swego śpiewu. Swobodnie jednak wykorzystuje swoją szansę, gdyż to na tym albumie miała możliwość zaprezentowania jak wielką jest wokalistką, zwłaszcza w warstwie interpretacyjnej. To już nie jest tylko takie śpiewanie przy ognisku, ale już wyższy poziom wokalizy w wielu miejscach nieosiągalny dla innych wokalistek*.
W latach osiemdziesiątych, tak jak wiele innych progrockowych zespołów, uciekających przed huraganem o nazwie Punk/New Wave, Renaissance próbowało przepoczwarzyć się w wykonawców Pop. Chyba sami zdali sobie sprawę z tego, że nie ma sensu ścigać się z własną twórczością, tak więc na szczęście nie próbowali przerzucić jakiejś baśni na syntezatory, bo pewnie wyszedłby z tego jakiś rockowy Terminator . W 1975 roku Renaissance wydało dzieło, które wyróżnia się na tle całej ich dyskografii i pozwoliło Annie Hasalm zaistnieć w pamięci wytrawnych słuchaczy. Płyta
Scheherezade & Other Stories jest dzisiaj lekko zapomniana i powoli zaczyna pokrywać się kurzem, a szkoda, bo jest świadectwem uszlachetniania się muzyki rockowej w latach siedemdziesiątych. Przykład także na to, jak rozległe były inspiracje muzyków w tamtych latach. Zaaranżować, wkomponować się w taką symfonię i nie zanudzić słuchacza to rzecz trudna, ale na Scherezade & Other Stories wyszła muzykom wyjątkowo łatwo. Zasługuje to na wielki podziw.
Warto odkurzyć tą płytę. Mnie ostatnio zdarza się to często wieczorami. Tym którzy znają Renaissance płyty nie trzeba polecać. Tych, którzy nie znają pragnę poinformować, że album może otrzymać tylko jedną punktację. 1001 gwiazdek...
* Wydaje mi się, że obecnie także nieosiągalny dla niej samej. Oglądając amatorskie, internetowe nagrania z ostatnich koncertów (2014 rok) mam wrażenie jakby Annie lekko goniła za swoim głosem. Nie wiem czy to tylko chwilowe niedyspozycje, wpływ wieku, albo to, że wokalistce po latach lekko się przytyło (tak wiem,że to chamska uwaga). Mam wrażenie jakby Annie bardzo chciałaby śpiewać tak samo jak przed laty, a nie daje już rady. Chwała jej jednak za to, że próbuje.