Jak zwykle w lipcu Uriah Heep.
No i przyszła kolej na „Demons And Wizards”. To ostatnia płyta z najlepszego okresu kariery Uriah Heep, której recenzja jeszcze nie trafiła nasze łamy. Dlaczego? Powiem, że nie wiem, jakoś tak wyszło. Ale i na nią też przyszedł czas, chociażby dlatego, że lepszych na pewno już do zrecenzowania nie ma.
Od ściany do ściany – czwarta płyta grupy i znowu zmiana stylu. Ciekawe dlaczego? Nagrali wzorcową płytę hard-rockową i takie granie im się już znudziło? Nie do końca tak. Jurajów zawsze ciągnęło do dużych prog-rockowych form, to po na wskroś rockowym „Look at Yourself” po prostu odreagowali. Z drugiej strony nie przesadzajmy, że całkiem pożeglowali w progresywne rejony. Dalej było to hard, tyle, że z większą ilością ozdobników i rozbudowanym finałem w postaci połączonych „Paradise”/”The Spell”. Wcale nie był to głupi pomysł, żeby nagrać nieco inną płytę, jeżeli poziomu poprzedniej już przebic się nie dało.
Pierwszy raz słuchałem "Demons And Wizards" pewnie jakieś trzydzieści lat temu, kiedy ukazały się pierwsze kompaktowe wydania albumów Uriah Heep. Wtedy spodobało mi się to bardzo i przez dłuższy czas była to moja ulubiona płyta tej kapeli. Ostatnio mi się trochę zmieniło, innych słucham częściej. Dalej jednak uważam, że jest to płyta bardzo dobra i jedna z lepszych w dorobku grupy. Po mistrzowsku zrealizowany realizatorsko "The Wizard" to jedne z moich ulubionych numerów Jurajów, świetny "Traveller in Time", też wysoko na liście moich faworytów, "Easy Livin'”, którego niespecjalnie lubię – i tak do „Paradise” mamy zestaw dosyć zróżnicowanych i fajnych numerów całkiem hard-rockowych numerów. Specyficznie hard-rockowych, bo zwykle są bardzo melodyjne, śpiewne, omalże balladowe, ale „mocne” aranżacje nadają im odpowiedniego pazura. Oczywiście nie brak też charakterystycznego patosu, który zawsze cechował twórczość grupy. I się sprawdzał, także tutaj, bo takie „Poet’s Justice”, czy „Circle of Hands” są jednymi z lepszych momentów „Demons And Wizards”. Ten ostatni właśnie sobie śpiewam z Byronem – może mnie potraktuje pobłażliwie i nie będzie w nocy za to straszył. Zresztą Byron był jednym z bardzo niewielu wokalistów rockowych, którym taki patos uchodził na sucho – ba! był to jego znak rozpoznawczy. No nie każdy to lubi, ale jeżeli się lubi Jurajów, to między innymi ze względu na Byrona. Bo co by nie powiedzieć dobrego o jego następcach, a zwykle były to majstry pierwszorzędne, to jednak dla fanów będzie ten najważniejszy, który zaśpiewał te najważniejsze utwory.
Na koniec zostawiam sobie finał, czy „Paradise” i „The Spell” (na wczesnych wydaniach CD były połączone w jeden utwór). Mam wrażenie, że tutaj co nieco przekombinowali, szczególnie to przejście od podniosłego „Paradise” do „The Spell”, które zaczyna się jak coś w rodzaju boogie, potem mamy wolny patetyczny fragment, potem znowu boogie i tak te tematy przewijają się do końca utworu – nie jestem do tej koncepcji przekonany do końca. Może gdyby to boogie nie wracało, a ten wolny temat brzmiałby do końca, wygrany do oporu, z chórami, orkiestrami, trąbami – monumentalny do porzygu. Chyba taki powinien być. Zespół zadecydował inaczej – ich prawo. Jednak mimo wszystko „Demons And Wizards” jest na pewno jedna z najlepszych płyt zespołu. Dalej tak uważam, chociaż innych słucham częściej.
Było już chyba ze cztery wydania na CD – począwszy od tego z lat osiemdziesiątych, poprzez coraz bardziej rozszerzone, z coraz większą liczbą bonusów, ale jeden utwór wśród tych bonusów zawsze się powtarza – „Why” – to taka ukryta perełka, którą zespół się wcześniej nie podzielił. A właściwie podzielił tylko częściowo i nie bardzo, bo w skróconej wersji i tylko jako stronę B singla „Wizard”. W pełnej wersji trafił na drugie wydanie kompaktowe Demonów i Czarnoksiężników z 1997 roku (to z trzema bonusami), na trzecie z 2003 roku (to z pięcioma) i na bonusowy dysk ostatniego wydania z 2017 roku, ale tam jest jeszcze w innej, prawie czternastominutowej wersji. Czego poświęcam mu aż tak dużo miejsca – bo to znakomity numer. Ale miał pecha. Powstał w czasie sesji do „Look at Yourself”, ale akurat tam nie bardzo pasował. Do „Demons And Wizards” też nie bardzo pasował, to też się nie zmieścił. Dlaczego tu i tu nie pasował – na „Look at Yourself” był za lekki, a do następnej płyty klimatem nie pasował – bo tak w ogóle numer trochę jamowy, wyrastający z improwizacji – niespecjalnie hard-rockowy, patosu tu za grosz, za to zespół gra od ucha do ucha, przez te dziesięć minut (wersja „podstawowa”), aż kolumny dymią.