Nie ma lekko. Koniec zabawy, majtki na tyłek. Cały dzień obijałem się próżniaczo w towarzystwie płyt z 1971 roku (niektórzy wiedzą dlaczego akurat ten rocznik) – a to Jefferson Airplane, a to Traffic, a to Yes, a to Jukka Tolonen. Aż dopadły mnie recenzenckie powinności. Czyli mniej więcej to samo co obowiązki małżeńskie – coś, co w ogóle bardzo lubimy robić, ale niekoniecznie w tym towarzystwie.
Dopiero za trzecim razem udało mi się w całości przebrnąć przez debiutancki album zespołu Stan Miłości i Zaufania. Nie rokowało to dobrze. Szczególnie w wypadku takiej muzyki jak gra SmiZ, która próbuje udawać nowofolawoego rock’n’rolla, ale to po prostu pop-rock. To źle? Nie, płytami Suede zasłuchuję się od kilkunastu lat, bez objawów znudzenia. Właśnie takie to ma być – wpadać w ucho łatwo, lekko i przyjemnie. Ale nie wpadało. Aż trzy podejścia, żeby wysłuchać taką płytę do końca. Niedobrze. Faktycznie nie za dobrze. Mam wrażenie, że miało być głośniej i mocniej, tylko jakby zespół się przestraszył i drastycznie złagodził brzmienie. Produkcja jest ewidentnie popowa – wszystko gładkie, przyjazne, ładnie poukładane, wokal na przedzie, instrumenty z tyłu, gitary na smyczy, żeby się za bardzo nie wyrywały. Raczej odegrane, niż zagrane, wokalista śpiewa prawie cały czas tak samo, a aranżacje momentami prawie dancingowe. Coś jakby Róże Europy, albo Chłopcy z Placu Broni, a “Morning Lullabies” to jakieś niewydarzone rege (bo na pewno nie reggae). Brakuje takiego rockowego pazura, jak czasami właśnie w Suede bywało. W paru miejscach by się przydał. Za to na pewno nie w “Rzekach”. Tam te ostre gitary na wstępie pasują jak zającowi dzwonek.
Ta płyta to taki trochę Feel dla “ambitnych”. Tylko, że Filom dostało się trochę talentu do komponowania autentycznie przebojowych numerów, a ludzie z SMiZ mają z tym nieco problemów. Bo jest to poważny mankament w przypadku takiej muzyki - brak NAPRAWDĘ przebojowych numerów. Wszystko byłoby “fajnie”, gdyby nie to, że znajdziemy na tym krążku kilka świetnych utworów. “Powroty”, “Jej Pierwszy taniec”, “O rozstaniach” – to są absolutne perełki. Wspaniałe. Mocne. Niepokojące. Piękne. Można dodać do nich jeszcze “Tylko ty”, który chyba najbardziej nadaje się do promocji, “r.t.c.ch.” (czyżbym słyszał echa “Oni zaraz przyjdą tu” Breakoutu?), “Rzeki” (mimo wszystko), “...I zasnę” mielibyśmy świetną EPkę. A tak “rozpuszczono” kawałek dobrej muzyki w dużej ilości zupełnego przeciętniactwa. I trzeba się trochę postarać, żeby co lepsze kawałki ułowić. Strasznie duża ta różnica poziomu między tymi najlepszymi, a tymi najsłabszymi na płycie – w jednym momencie człowiek się zachwyca, a przy następnym numerze ma ochotę wyrzucić płytę za okno. Słabsze organizmy mogą dostać rozstroju nerwowego. Gwiazdek nie będzie, bo nie bardzo jest to jak oceniać. Wyciągając średnią arytmetyczną – to wyjdzie góra pięć. Taka ocena może zniechęcić potencjalnych słuchaczy. Chociaż jest to krążek przeraźliwie nierówny, jednak wart polecenia z powodu kilku naprawdę wspaniałych momentów. Na szczęście są programatory w odtwarzaczach.