Dziesięć lat temu Piotr Kosiński z pewną desperacją w głosie przekonywał słuchaczy, że najnowsza płyta Uriah Heep “Sonic Origami” jest NAPRAWDĘ dobra. Odpowiedzią na takie dictum był pewnie gremialny rechot słuchaczy. Dobra płyta Jurajki, ojejku, taką to tylko ci siwi i łysi pamiętają, bo było to gdzieś ćwiarę wcześniej, w połowie lat siedemdziesiątych. Ale na potwierdzenie swoich słów redaktor Kosiński puścił kilka utworów z wspomnianego “Sonic Origami” i faktycznie miał rację.
Czego wspominam o “Sonic Origami” w kontekście “Wake The Sleeper”? Po pierwsze dlatego, że dopóki zespół żyje i jest trzeźwy (no , przynajmniej w miarę) to nie należy go skreślać i twierdzić, że się skończył. Po drugie, gdyby nie “Sonic Origami” to pewnie znacznie trudniej byłoby mnie zagonić to “przerobienia” nowej płyty. A tak gonić nie trzeba było mnie zupełnie, sam jej szukałem.
“Sonic Origami” podobało mi się, chociaż wiele wspólnego z klasycznymi dziełami zespołu nie miało. Brzmiało zdecydowanie bardziej współcześnie. Z powodu dużej ilości syntezatorów, lekko odbijało się plastikiem. Ale nie narzekałem, bo to było wreszcie coś made in Juraje, przed czym nie uciekałem z głośnym krzykiem. Dlatego co jakiś czas orientowałem się czy zespół czego nowego nie nagrał. Oczywiście, nagrywał i wydawał, 236 płytę koncertową, albo 89 DVD. Jednak od dziesięciu lat nowej płyty z nowym materiałem nie było. Zresztą zespół z czterdziestoletnim stażem to już tak z założenia bardziej koncentruje się na innych środkach zarobkowania, niż wydawanie płyt z premierowym materiałem. Równie dobrze “Wake The Sleeper” mogłoby nie być i wielkiego zdziwienia też by to nie wywołało. Ale “Wake The Sleeper” jest, a zdziwienie może wywołać fakt, że jest to tak dobre. Na pewno nie aż tak dobre, jak to co zespół nagrywał w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych, ale… na podobnym poziomie. Za strony B singli robić by nie musiało, wiele z tych utworów mogłoby się znaleźć i na ówczesnych albumach. Choćby i z tego powodu, że zespół wrócił do swojego klasycznego brzmienia, gdzie organy grały główną, albo przynajmniej bardzo ważną rolę, nie ma tego lekko amerykańskiego, rockowego brzmienia rodem z lat 80-tych, które było wcześniej, choćby na “Sonic Origami” – pełny hard-core, wracamy do korzeni. Jeszcze dziesięć lat temu takie brzmienie pewnie uznano by za całkiem de mode, a teraz… a teraz konia z rzędem temu, kto powie co jest a co nie jest w muzyce modne. Jeżeli modni są min. The Raconteurs z muzyką jak z przed czterdziestu lat, to dlaczego Uriah Heep nie może grać tak jak prawie czterdzieści lat temu grali. W końcu byli wtedy jednymi pionierów hard-rocka. Nikogo nie udają.
Początkowo wydaje się nam, że jest dobrze. Bo jest. Album otwiera motoryczny “Wake The Sleeper”, z chór(ki)em skandującym “Wake the Sleeper” (to cały tekst) i od razu czujemy rzut adrenaliny na obwód, potem jeszcze dwa utwory i dalej wydaje się nam, że jest dobrze. Bo jest. Ale od "Light of a Thousand Stars" wszystko się zmienia. Było dobrze, a jest bardzo dobrze. I tak do końca. Nawet nie przeszkadza to, że “War Child” nieznacznie odstaje od reszty. Najwyżej może nieco irytować, że “Shadow” trwa tylko trzy i pół minuty. Każdy kolejny utwór jest nieco inny, tu nie ma nic na jedno kopyto. Każdy jest nieco innym podejściem do hard rocka. “What Kind of God” – bardziej rozbudowany, bardziej epicki, z fenomenalnym finałem. Przebojowe, niesamowicie melodyjne, ze świetnymi riffami - "Light of a Thousand Stars", "Heaven's Rain", "Shadow" – name of the few . To charakterystyczne współbrzmienie gitar i organów – dawno takiego nie było, aż się łza w oku kręci. Czuje się rękę mistrzów. I czuje się, że to nie jest współczesna podróba, jakich trochę się zdarza ostatnio. To oryginał.
Jedna z najlepszych płyt tego roku