Na samym początku pomyślałem – Toolem zalatuje.
Chwilę potem stwierdziłem, że jednak nie zalatuje. A jeśli nawet to i tak nie ma to większego znaczenia.
Słuchając „Ex-Internal” stopniowo odkrywałem różne oblicza tej muzyki – nowa fala, cold wave, grunge, A Perfect Circle, Joy Division, 4AD, Pale Saints (pewnie dlatego, że mam na świeżo całą dyskografię) psychodelia, wczesne Pink Floyd i tam gdzieś dalej również i Tool. Koktajl arcyciekawy i świadczący o godnej szacunku erudycji muzyków, a wszystkie te składniki mają pewną cechę wspólną – łączy je swego rodzaju muzyczna melancholia. Bo chociaż debiut Manescape to rzecz na wskroś rockowa, podparta sfuzzowanymi gitarami, dudniącym basem, a perkusista też nie żałuje rąk, to jest w tej muzyce bardzo dużo subtelności i romantyzmu – taka zaskakująca mieszanka rockowej mocy i delikatności. Ważne, że zachowana została tu równowaga między ciężkim, rockowym graniem, a tym nastrojowym, delikatniejszym. Że to się przenika jedno z drugim, że nie ma popadania w „klymaty”, jak się to często dzieje w podobnych przypadkach. Że nigdy nie tracą z oczu muzyki, nie gubiąc się na manowcach rzępolenia o niczym.
Początek nie zapowiadał większych wzruszeń. Po kolei trzy soczyste rockery, z których przynajmniej dwa nieźle już mieszają w głowie, bo jakieś takie nie bardzo przystające do schematu takiego ciężkiego grania. Gitary też od razu nie dały mi spokoju. Trochę nietypowe, raczej nowofalowe. Nie bijące po uszach, raczej takie śpiewne, chociaż wcale ciężkie. Słychać, że stare, klasyczne kapele nowofalowe sprzed trzydziestu lat wcale nie są muzykom Manescape obce.
Od „In Progress” zaczyna się na tym krążku robić bardzo ciekawie i zupełnie nieszablonowo. Ten utwór (zresztą znakomity) jest jakby wstępem do następnego „Hell Will Burn In Heaven”. No, głęboko kłania się Sosjerka z Sekretami Floydów – ten sam klimat, ta sama dobra, stara psychodela. Podobne jest „Absence of Silence” – długi, nieco oniryczny numer, tak między psychodelią a 4AD.
Trio z Głogowa gra rocka. I na tym kończą się proste odpowiedzi. Jedni powiedzą że metal, inni grunge, jeszcze inni, jeszcze coś innego. I wszyscy będą mieć trochę racji. Dzięki temu zespół może sobie stać komfortowo na uboczu, mając do dyspozycji bardzo duże możliwości rozwoju. Wielką zaletą Manescape jest to, że nie da ich się łatwo zaszufladkować, dość skutecznie wymykają się bardziej dokładnej klasyfikacji. W czasach szeroko pojętej wąskiej specjalizacji, kiedy wielu wykonawców nie potrafi nawet na milimetr wyściubić nosa poza ramy gatunku, mamy do czynienia z zespołem, którego muzyczne horyzonty są całkiem szerokie, a inspiruje się twórczością różnych, nawet bardzo różniących się od siebie wykonawców. Chwała im i ich talentom, że potrafią to wszystko ze sobą pogodzić, tworząc w sumie coś całkiem oryginalnego. Mają też na pewno bardzo duży potencjał i jeżeli tylko pomysły im dopiszą, to mogą się stać znaczącą postacią polskiej sceny rockowej. Czego im życzę z całego serca. Jak i lepszego studia na przyszłość, gdyż jedyną rzeczą, do której miałbym pewne zastrzeżenia jest produkcja. Taka muzyka potrzebuje dosyć dużo przestrzeni i selektywności. Tym razem jest tego nieco za mało. Chociaż zbyt sterylne brzmienie też by tej muzyce zaszkodziło. To musi być nieco brudne i chropawe. Jakiś złoty środek byłby potrzebny – garaż , który nie byłby garażem, ale robiłby wrażenie garażu. To przy okazji i życzę im bardzo dobrego producenta. Jak na przykład John Paul Jones.
Część utworów jest dobra, a część bardzo dobra - to jest płyta między siedmioma a ośmioma gwiazdkami, chociaż ze wskazaniem na to drugie. Lekko naciągane osiem gwiazdek, powiedzmy osiem z minusem. Ale mam nadzieję, że w przyszłości będzie lepiej. Jeszcze lepiej.