W tym samym gronie, w którym kiedyś dyskutowaliśmy na temat przydatności „Lost” VDGG jako pierwszego tańca weselnego (dokładnie o co chodziło – tutaj) ostatnio rozgorzała dyskusja o najnowszej gwieździe polskiej sceny muzycznej – Gabie Kulce. Pojawiło się sporo głosów, że Kate Bush i Tori Amos, że podróba, że w ogóle błeee. I tym podobne. Starałem się dać odpór takim kalumniom, ale nie wiem , czy mi się udało kogokolwiek przekonać.
Jednak są przynajmniej dwa powody, dla których trzeba przychylnie spojrzeć na album „Hat, Rabbit” i na samą artystkę. Po pierwsze – gdyby nie Gaba Kulka, jakby wyglądała polska muzyka rozrywkowa w damskim wykonaniu – prawie same Gosie, Kasie, Dody, Mandaryny, Justyny, Edyty, Natasze i hektary podobnego stuffu. Nasz biedny kraj nacierpiał się i tak dostatecznie dużo, żeby do tego jeszcze być skazanym na podobną mizerię. Każda śpiewająca dama, która potrafi zmienić taką sytuację powinna być hołubiona i dopieszczana. Po drugie „Hat, Rabbit” to bardzo dobra płyta. I już.
A podobieństwa do Kate Bush i Tori Amos? No jasno, trudno to ukryć. Ale to jest tak – dobra Bozia dała jakiś głos i już reklamacji nie ma. I jest też tak – czegoś się w młodości słuchało i to w dużych ilościach, a to musi się jakoś przekładać na własną twórczość (z różnych powodów). Ale Tori Amos nie potrafi być tak delikatnie liryczna jak Kate Bush, a Kate Bush nie potrafi być tak soczyście rockowa jak Tori Amos. A Gaba Kulka potrafi być i taka i taka. I koniec gadania o Kate Bush i Tori Amos, bo jeśli uczciwie się tą płytą zająć, to okazuje się, że to głównie „własna” płyta artystki. Za dużo tutaj własnych pomysłów, żeby mówić o jakimś prostym naśladownictwie. Raczej źródła inspiracji bywają podobne – na przykład angielskie wodewile z lat trzydziestych i czterdziestych. Ale już bossa nova ... Czy to akurat był najlepszy pomysł? Gaba Astrud Gilberto nie jest i raczej już nie będzie. O ile to co gra jest w porządku, ale wokal, delikatnie mówiąc, znacznie odbiega od standardów bossa novy i „Bossą” trzeba w gruncie rzeczy pani Gabrieli wybaczyć. Za to określenie „sukinsyn w letniej sukience” jest pierwszorzędne i nie do wyjęcia. Bardzo mi się podoba.
Płyta zaczyna się od znakomitego „Hat Meet Rabbit” – dwie minuty dwadzieścia sekund czystej energii, pozytywnego szaleństwa, a do tego jest to utwór absolutnie przebojowy, w najlepszym tego znaczeniu. Chodzi sobie człowiek cały dzień i nuci „Hat meet Rabbit, Rabbir meet Hat”. Jeżeli jest to kolejny utwór inspirowany „Alicją w Krainy Czarów”, to większość z nich jest zakręcona jak ruski termos. Nawet z pewnymi zastrzeżeniami co do „Bossej”, to cała płyta jest znakomita – świetnie zaśpiewana, ciekawie zaaranżowana – na każdą piosenkę jest innym pomysł – nic na jedno kopyto – wystarczy porównać na przykład „Niejasności” i „Over”. Dziwne, że wszystkim tropicielom obcych wpływów to „Over” umknęło – mogliby się tam dosłuchać PJ Harvey. No i oczywiście doskonałe teksty. Trudno mi wyróżnić najlepsze, bo w zależności od nastroju, coraz to inne mi się podobają. Ale „Niejasności”, „Over”, „Hat Meet Rabbit” to jest taka „żelazna” trójca.