Prawdziwy cykl karnawałowy.
Wyciągnąłem tą recenzję z przepastnych szuflad mojego biurka, gdzie niedokończona żółkła od ładnych kilku lat, a Prawdziwy Cykl Karnawałowy był pretekstem, żeby ją odkurzyć i skończyć. Kolega Magister Tarkus pośrednio zwrócił moją uwagę na ten album, zachwycając się debiutem La Roux, jako idealną podróbą plastiku z lat osiemdziesiątych. Podróba jak podróba, może i idealna, ale jednak podróba. Za to skojarzyło mi się to z muzyką The Human League i skłoniło do sięgnięcia po „Dare”.
Była to pierwsza płyta, jaką grupa nagrała po znaczących zmianach personalnych, które nastąpiły po nagraniu dwóch pierwszych albumów. Przeszły one bez większego echa, Wyre i Marsh odeszli (potem założyli Heaven 17), a pozostawiony samemu sobie Oakley zaangażował dwie dziewczyny i The Human League, wcześniej uważane za ambitnie nowofalową kapelę, zmieniło orientację na popową.
„Dare” okazało się przełomowe w karierze zespołu. Przyniosła artystom sławę, pieniądze i kilka, jak się okazało – niezapomnianych przebojów z „Don’t You Want Me?” na czele. To album zrobiony bardzo prostymi środkami – kilka elektronicznych przyciskadeł, o brzmieniu uboższym niż współczesne komórki, prościutki automat perkusyjny – jak się wsłuchać, razem z wokalami zabierało to pewnie góra dziesięć ścieżek. Ten formalny minimalizm muzyczny w połączeniu z niesamowicie chwytliwymi melodiami, stworzył mieszankę piorunującą, która zawojowała najpierw Wyspy Brytyjskie, potem resztę Europy, a na końcu i w USA namieszała. Nie było to już nic nowego, bo tym czasie podobne rzeczy już chodziły na listach przebojów – Visage, Soft Cell, wczesne Depeche Mode, takich zespołów, które swoje brzmienie opierały tylko na syntezatorach trochę już wtedy było i odnosiły spore sukcesy, ale The Human League można nazwać jednymi z prekursorów stylu. „Dare” też było typowym produktem synthpopowym tamtych czasów – syntetyczne brzmienie, lekko beznamiętny głos wokalisty, czasami z lekka zawiewało nowofalowym chłodem, ale o sukcesie tej muzyki zadecydował przede wszystkim tzw. songwriting, bo grupie udało nagrać dziesięć piosenek, które bardzo spodobały się ludziom, bardziej niż te konkurencji. Zbiór świetnych piosenek – znowu ten truizm, ale nie ma innego wyjścia, nie można ominąć tego określenia. W zasadzie sukces „Dare” był przewidywalny, bo już pierwszy singiel promujący cały album, „Love Action”, wydany jeszcze w lecie 1981 roku, spokojnie dotarł do trzeciego miejsca listy przebojów. Następny, „Open Your Heart” „tylko” do szóstego, ale Don’t You Want Me” zgarnął całą pulę, jak i wydana kilka dni później duża płyta. Dziwne, że na singiel nie trafiło też „Do Or Die”, bo pewnie byłby to następny duży przebój. Ale i tak najlepszy utwór z „Dare” to „Seconds”, inspirowany zamachem na Kennedy’ego – świetna melodia, dobry tekst ("It took seconds of your time to take his life", "A shot that was heard around the world”) i naprawdę mroczny klimat, może nie tyle mroczny, co po prostu jest to piosenka traktująca o poważnych sprawach.
Jeszcze z sześć, siedem lat temu taką muzykę można było traktować jako jakąś ramotkę, ale w międzyczasie zapanowała moda na lata osiemdziesiąte i „Dare” zyskało status dzieła kultowego i podziwianego przez najmłodsze pokolenia twórców podobnej muzyki. Niestety na podziwianiu się kończy, bo młodszym na razie robienie takiej muzyki tak dobrze idzie raczej opornie.