Już kilka miesięcy temu, zaraz po wydaniu „Director’s Cut” zaczęły pojawiać się uporczywe pogłoski, że niedługo, bo już w jesieni ma się ukazać całkiem nowa płyta Kate Bush, do tego z całkiem nowym materiałem. Wypadało mieć tylko nadzieję, że to nie są plotki i cierpliwie czekać. Z czasem okazało się, że faktycznie jest coś na rzeczy - na stronie artystki można było znaleźć okładkę do nowej płyty, track-listę, potem posłuchać singla, a tydzień temu zupełnie oficjalnie można było posłuchać „50 Words for Snow” w internecie, w całości. A skąd taki tytuł? Od Eskimosów. W ich języku jest około pięćdziesięciu określeń dla różnych rodzajów śniegu.
Kiedy pierwszy raz zobaczyłem spis utworów mina mi się nieco wydłużyła – najkrótszy prawie siedem minut, jeden prawie dziesięć, dwa jeszcze dłuższe. Oj niedobrze, Kaśka znowu poszła w klimaty, zamiast napisać kilka sensownych piosenek. Bo dla mnie ta pani zawsze była kimś, kogo Anglosasi nazywają singer-songwriter (tyle, że w spódnicy) i te prawie trzydzieści lat temu polubiłem ją za świetne, oryginalne piosenki, zaśpiewane niesamowitym głosem (który złośliwcy porównywali do odgłosów wydawanych przez naciąganego kota. Wszyscy ci bluźniercy będą wytropieni i przykładnie ukarani).
Nagrane po kilkunastoletniej przerwie „Aerial” było już nieco inne – środek ciężkości przesunął się od piosenek w stronę muzycznych impresji. „50 Words for Snow” to kontynuacja tego trendu. Na pewno nowa płyta Kate Bush znajdzie sobie duże i wierne grono wielbicieli, gdyż pod wieloma względami jest to rzecz wysoce atrakcyjna – urokliwa, nastrojowa, wprost stworzona na długie jesienno-zimowe wieczory. Niewątpliwie jest sporo słuchaczy, którzy bardzo sobie cenią rzeczy w takim stylu – właśnie bardziej operujące nastrojem, niż muzyką. Też lubię, ale najbardziej w wykonaniu Klausa Schulze i Tangerine Dream. A tutaj znowu mi brakuje takich wyrazistych melodyjnie, przebojowych numerów, takich jak „Wuthering Heights”, „Babooshka”, „Army Dreamers”, „Cluodbusting”, czy „Sensual World”.
Z Kaśką jest tak, że ona w ogóle zmieniła swoją muzykę – do początku lat dziewięćdziesiątych jej płyty były zbiorami piosenek - w mniejszym lub większym stopniu – „The Dreaming” to płyta rockowa, którą można z czystym sumieniem porównać do „Czwórki” Gabriela, a druga strona „The Hounds of Love” to cykl utworów tworzących coś w rodzaju suity (muzycznie nie jest to zbyt jednorodne). Zmiana stylu nastąpiła, tak jak wcześniej napisałem – na „Aerial”. I już mi się to do końca nie podobało.
Tak jak do końca nie podoba mi się „50 Words for Snow”. Jak na mój gust płyta jest zbyt monotonna – i muzycznie, i brzmieniowo. „Aerial” broniło się jeszcze znakomitą produkcją – pomysłowe aranżacje, przestrzenne, nieco staromodne brzmienie. Tutaj jest wyjątkowo skromnie - fortepian i niewiele więcej, podobne do siebie kameralne utwory. W zasadzie przez pierwsze pół godziny mamy jakby jeden utwór, tylko, że podzielony na trzy części. Podoba mi się z tego końcówka „Misty” – jakieś ostatnie trzy – cztery minuty i „Snowflake”. Podoba mi się też singlowy „Wild Man” chociaż oparty na prościutkim, kilkunutowym motywie zagranym na klawiszach, bo wreszcie coś się zaczyna dziać, a muzyka przestaje się snuć. Podoba mi się też duet z Eltonem Johnem z "Snowed In at Wheeler Street" i podoba mi się też tytułowy, gdzie Steven Fry recytuje te pięćdziesiąt słów śniegu. Finałowy „Among Angels” też ma sporo uroku i w tym miejscu płyty, na sam koniec, po dwóch nieco energiczniejszych kompozycjach jest całkiem dobrym pomysłem na zakończenie. Można powiedzieć, że cały nowy album Kate Bush muzycznie najbardziej przypomina co spokojniejsze fragmenty suity „The Ninth Wave”. Gdyby jeszcze przypominał całe „The Ninth Wave”, łącznie z tymi co żywszymi fragmentami jak „Jig of Life”, czy „Waking the Witch” byłoby dużo ciekawiej. A jest tak, że pierwsze trzydzieści minut nieco usypia słuchacza, dopiero później to wszystko nabiera nieco więcej rozpędu.
Nie wiem, czy uda mi się bardziej zaprzyjaźnić z „50 Words for Snow”, wydaje mi się, że nie za bardzo. Nawet jeżeli, to i tak jest to najsłabsza płyta w karierze Kate Bush i tu już zdania na pewno nie zmienię. To nie jest do końca to, do czego Kaśka wcześniej mnie przyzwyczaiła, a ja nie mam zamiaru na siłę zmieniać swoich upodobań. Do „Aerial” też specjalnie często nie sięgam – raz dwa razy do roku, nie częściej. O wiele bardziej lubię słuchać tych płyt z lat 1978-93 i koncertu z Hammersmith Odeon i wątpię, żeby mi się po napisaniu recenzji chciało częściej wracać do „50 Words…”, niż do moim zdaniem lepszego, „Aerial”. Jasne, że żaden artysta nie ma obowiązku spełniać oczekiwań słuchaczy, wręcz przeciwnie, powinien grać co mu na sercu leży. Ale też żaden ze słuchaczy nie ma obowiązku przyjmować twórczości swojego idola z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Nie będzie gwiazdek. Zbyt Kaśkę lubię, żeby jej stawiać mniej niż osiem gwiazdek.