Muszę się pospieszyć, bo Kris zdąży zrecenzować wszystkie moje ulubione płyty. I dla mnie nic już nie zostanie. Na razie dobrze mu idzie.
Pisanie o swojej ulubionej muzyce to dosyć ciężki kawałek chleba. Problem polega głównie na trudności zwerbalizowania swoich odczuć. A że są one bardzo złożone to pewne – no bo to przecież coś takiego, do czego podchodzimy jeśli nie na kolanach, to z uwielbieniem na pewno. I słowa bywają zbyt ubogim środkiem wyrazu, żeby przekazać pełnię tego, co nam w duszy gra , podczas obcowania ze swoim ulubionym dziełem. Albo po prostu dobra Opatrzność nie dała na tyle umiejętności , żeby własne doznania przekazać w sposób mniej kulawy.
Moją pierwszą muzyczna miłością było Marillion (ale to stare, z Fishem, żeby nie było wątpliwości). Ale moją największą muzyczną miłością pozostaje Kate Bush. Początkowo nie było to uczucie usłane różami. Na pewno nie od pierwszego wejrzenia. Przez pewien czas unikałem twórczości tej pani jak diabeł święconej wody, ze szczególnym uwzględnieniem ostatniej wówczas “The Dreaming”.
Było to dosyć trudne, gdyż popularność Kate Bush była wtedy naprawdę duża i często różne rzeczy leciały w radiu. A jak kto lubił słuchać audycji Piotra Kaczkowskiego, no to nie było przebacz. I kiedyś na wiosnę 1984 roku Pan Piotr, lekko zniecierpliwiony brakiem wieści o nowej płycie artystki, postanowił przypomnieć w Trójce, w tzw. “Kanonie” właśnie “The Dreaming’. Oj , skrzywiłem się na takie dictum, bo wolałbym na pewno co innego. Miałem akurat w tym dniu sporo roboty z uzupełnianiem zeszytu z biologii i jakoś tak nawet nie chciało mi się tyłka ruszyć, żeby radio wyłączyć. Niech leci – pomyślałem – to raptem dwadzieścia kilka minut, to przeżyję (*). No i nie tylko przeżyłem. Już pod koniec pierwszej strony zaczęło mi się to nawet lekko podobać, a drugiej strony posłuchałem z przyjaznym zainteresowaniem i uwagą. Tak wyszło, że swoje obcowanie “na poważnie" z muzyką Kate Bush rozpocząłem od jej najambitniejszego i najtrudniejszego albumu. Bywa i tak.
Kaśka była zawsze lekko sophisticated. Jej piosenki też. Tyle, ze to co na pierwszych trzech płytach było lekko świśnięte , to na “The Dreaming” stało się dużo bardziej ekscentryczne. Na przykład “There Goes A Tenner” – milutka piosenka o pruciu kasy. Albo walnięty, pozytywkowy walczyk “Suspended in Gaffa” , o którym sama Kaśka mówi, że śpiewa w nim tak, jakby goniła swój oddech. “Night of The Swallow” to piosenka o żonie przemytnika. Te piosenki i ewentualnie ballada “All The Love” i fragmentami “Houdini” jeszcze w jakiś sposób nawiązują stylistycznie do poprzednich płyt. Reszta to już zupełnie inna bajka – weźmy “Pull out The Pin” – kameralna, wyciszona ballada. Czegoś tak zaaranżowanego nie bywało na wcześniejszych płytach Kaśki. A reszta to rytmy. Od rytmów się zaczyna - “Sat in Your Lap” i na rytmach kończy - nafaszerowane dziwnymi (oślimi?) rykami “Get Out of My House”. Ta fascynacja wydaje mi się zapożyczona od niejakiego Petera Gabriela, który niewiele wcześniej (tydzień) wydał swoja czwartą płytę, zwaną “Czwórką”. De facto te płyty powstawały równolegle – byłbym bardzo zainteresowany tym, żeby się dowiedzieć, jak wyglądało przenikanie się koncepcji między artystami. Wydaje się , że musieli wiedzieć, co kto nagrywa, bo krążki pod wieloma względami wyszły im podobne. A zachowując pewne proporcje - “The Dreamnig” to “Czwórka” Kate Bush, nomen omen – bo to faktycznie czwarta jej płyta. Równie rewolucyjne zmiany jak w muzyce zaszły w jej brzmieniu. Pierwsze trzy płyty były pod względem produkcji dosyć konwencjonalne – parsonsowska szkoła nagrywania pop-rocka, jak na przykład “The Year of The Cat” Ala Stewarta . “The Dreaming” to pierwsze samodzielne dzieło Kate Bush jako producenta. Do nagrań posłużyła się najnowszym wtedy gadżetem muzycznym – Fairlightem CMI – pierwszym polifonicznym samplerem. Robotę jako producent wykonała wspaniałą, przede wszystkim znacząco unowocześniła brzmienie swojej muzyki – to już jest muzyka lat osiemdziesiątych, ze znaczącą rolą elektroniki.
Na kopercie winyla było napisane – “This record was made to play very loud”. Dobra rada, bo to faktycznie bardzo głośna płyta, a jak na Kate Bush to bardzo rockowa, najbardziej rockowa w jej karierze. Nigdy później nic podobnego nie nagrała. Ale to zdecydowanie moja ulubiona płyta w dyskografii tej pani. Może dlatego, że jako pierwsza do mnie dotarła? Może dlatego , że taka w wielu miejscach taka mocna i dynamiczna? A może dlatego, że trudno było mi się do niej przekonać?