Raz jeden w życiu Kate Bush uległa naciskom wytwórni płytowej i pewnie bardzo szybko zorientowała się, że zrobiła źle i że trzeba było być twardszym. EMI po sukcesie "The Kick Inside" chciało wykorzystać sprzyjającą koniunkturę i namówiło Kaśkę, żeby szybko weszła do studia i nagrała kolejną płytę. Tak się stało i album zatytułowany "Lionheart" ukazał się w listopadzie 1978 roku. Przyjęty został z dosyć mieszanymi uczuciami. Dominowały opinie, że zbyt pospieszono się z wydaniem, że można było go lepiej dopracować i w ogóle debiut lepszy. Nie da się ukryć – tak było. Po tak efektownym debiucie niewątpliwie było to spuszczenie z tonu. Ale w zasadzie największym problemem tego krążka było to, że ukazał się po "The Kick Inside". Gdyby był to album debiutancki, a płyta z latawcem ukazała się potem, to myślę, że notowania miałby dużo lepsze. Tak jak debiut jest zbiorem efektownie zaaranżowanych, niebanalnych piosenek i to w sporej części piosenek naprawdę znakomitych. Pierwsza trójka - czyli "Symphony in Blue", "In Search of Peter Pan" czy "Wow" są wyborne - wcale nie gorsze niż te, które otwierają debiut, "Hammer Horror", który kończy płytę jest po prostu rewelacyjny, zresztą to jeden z największych przebojów tej pani. A pośrodku - pośrodku jest różnie; trochę narwany "Don't Push Your Foot on the Heartbrake" i podobny stylistycznie "Coffe Homeground" to również lepsze fragmenty "Lionheart". No i jest również urocza „Kashka from Baghdad”, niezłe „Fullhouse”. Za "Oh England My Lionheart" nigdy specjalnie nie przepadałem, a z "In The Warm Room” podoba mi się przede wszystkim tekst, bo muzycznie to taka gorsza kopia "Feel It". Hm… w zasadzie wymieniłem całą płytę, a pewne wątpliwości mam przy dwóch utworach. Na dziesięć. Czyli wcale nie jest źle – wręcz przeciwnie. Ale jak wspomniałem – „The Kick Inside” było pierwsze i „Lionheart” chcąc nie chcąc musiało z debiutem być porównywane.
Na pewno pod jednym względem "Lionheart" wypada lepiej niż debiut - edytorsko. Efektowna rozkładana okładka, a w środku teksty i zdjęcia artystki - ale takie, że... och! Wygląda na nich po prostu ślicznie. To jeżeli chodzi o wydania winylowe, bo jeżeli chodzi o cedeki - trudno większą różnicę zauważyć. No chyba że ktoś ma japońskie mini-vinyl-repliki, ale to i tak nie ten efekt co przy pełnowymiarowym analogu. Co prawda wspomniane zdjęcia trafiły i do książeczki wydania CD, ale jest to tylko nędzna namiastka fotek z winyla.
Mimo wszystko nie ma co zbyt srogo osądzać tego albumu. Może i wydane pospiesznie i przygotowane trochę "na kolanie", jednak Kate Bush i na niej potwierdziła swoją klasę poważnej artystki, a przecież niewiele wcześniej skończyła dopiero dwadzieścia lat. Fakt, że po takim debiucie wymagania w stosunku do następnej płyty były bardzo duże, wręcz wyśrubowane i fakt, że „Lionheart" na pewno im nie sprostało. Jednak z perspektywy czasu, kiedy emocje już dawno opadły, a każdy porządny fan ma ten krążek od dwudziestu lat (chyba, że jest młodszy), można spojrzeć na niego zupełnie spokojnie i stwierdzić, że broni się dobrze. Nawet jeśli go uznamy za jeden ze słabszych w karierze Kate Bush.