Długo kazała nam czekać. To pierwsze, co cisnie się na usta, jeszcze zanim odtworzymy pierwsze dźwięki z tej płyty. Dwanaście lat to kawał czasu, zwłaszcza dla artystki takiej, jak Kate Bush. Zawsze jest ten niepokój, czy aby udało się, czy przypadkiem nie będzie zawodu, czy album będzie "trzymał poziom", czy też okaże się wypadkiem przy pracy. Nie inaczej było w tym wypadku. Kupiłem "Aerial" pełen niedobrych przeczuć. Miałem w pamięci przypadek Petera Gabriela, który po nieco tylko krótszej przerwie po nagraniu albumu "Us", bardzo przecież udanego, zaserwował "Up", który, oględnie rzecz biorąc, najbardziej udany nie był. Niby od kogoś, kto na muzycznej scenie obecny jest prawie 30 lat (a przecież Kate debiutowała w połowie lat 70 jako podlotek!!) nie mozna zawsze wymagać dzieł, ale są pewne Nazwy i Nazwiska, prawda? I zgodzicie się, że nowy album Kate Bush to wydarzenie. Pytanie tylko, czy wydarzenie artystyczne, czy bardziej towarzyskie?
Już pierwsze przesłuchanie dało mi odpowiedź. To jest wspaniały album. Być może największe dokonanie artystyczne Kate Bush od czasów "Hounds of Love" sprzed 20 lat. A być może największe dokonanie Kasi...w ogóle!
W przypadku "Aerial" spotkałem się z dwoma, dość często powtarzanymi, zarzutami - że brak tu wyrazistego przeboju i że jest to album "zbyt intymny". Jeśli chodzi o przeboje, to Kate ma ich trochę w dorobku i naprawdę nie musi się już napinać, żeby zaistnieć na singlowych listach przebojów. Niechże sobie tam hula Crazy, za przeproszeniem, Frog. A co do intymności.. "Aerial" to jest album o radości życia. O jego drobnych aspektach, które sprawiają, że patrzysz na świata jasną stronę. O ludziach, którzy potrafią cieszyć się z błahostki albo są tak owładnięci pasją, że potrafią porwać za sobą innych. Albo o Bertiem, kilkuletnim synu Kate, który przewija się na obu płytach "Aerial" - widać, że macierzyństwo cieszy artystkę tak, jak cieszy każdą kobietę. I Kasia daje tej radości pełny wyraz.
"Aerial" to album dwupłytowy. Pierwsza płyta, "Sea Of Honey", to zbiór portretów i sytuacji, tych drobnych spraw, które czynią świat lepszym. I nie zrażajcie się nieco nijakim początkiem "King Of The Mountain". Ten numer się ślicznie rozkręca. A po nim jest "Pi" - o takim facecie, który ma absolutnego szmergla na punkcie tytułowej liczby. Niesamowity numer - z muzyką jakby wziętą od Air i karkołomnym, wydawałoby się, tekstem z wplecioną sekwencją składającą się na liczbę pi - a przynajmniej na kilkadziesiąt cyfr po przecinku. Poetyczna matematyka? A czemu nie? Ja to łykam. "Bertie" to najcudowniejszy moment "Aerial". Hymn ku czci najśliczniejszego, najcudowniejszego dziecka na świecie. Bo przecież tak każda matka postrzega swojego syna. Ale nie każda poświęca mu tak genialny utwór, który brzmi, jakby był napisany na jakiś renesansowy bal... Viola da gamba, smyczki "z epoki"... Madrygał? Tak się to chyba nazywa. Coś fenomenalnego. A dalej jest piosenka o tym, jak pewna pani wysprzątała dom i teraz cieszy ją widok prania kręcącego się w pralce. "Mrs. Bartolozzi" to utwór niemal oniryczny, zachwycający i...na swój sposób dowcipny. Bo przy kodzie nie sposób się nie uśmiechnąć. Prozaiczna bajka. "How To Be Invisible" dzięki wyrazistym werblom idzie do przodu, ale refren ma frippowsko pokrętny. Dlatego, choć mógłby to być singiel, nie będzie przeboju. I dobrze, jak już pisałem. Wspominałem już, że to świetny tekst? Ciarki na grzbiecie pozostają też przy nieco patetycznym "Joanni", poświęconym Joanie D'Arc i "A Coral Room", który jest po prostu...piękny. Minęło 38 minut, czas na płytę drugą.
A tam znajduje się czterdziestodwuminutowa suita. Tak po prostu. Dziewięć tematów połączonych w jedną, nierozerwalną całość. Suita... a może mały poemat symfoniczny? Nazwy nie mają tu znaczenia, liczy się nieprawdopodobna atmosfera tego utworu. Jakbyś, słuchaczu, przeżywał właśnie leniwe późne popołudnie na południu Francji albo Włoch. W białej willi nad samym morzem. Zachodzące słońce nadaje niebu i morzu kolor miodu. Sea Of Honey, Sky Of Honey - tak nazywają się dwie płyty składające się na "Aerial"... I jest coś jeszcze. Ptaki. "The air is full of birds / sounds like they're saying words", stwierdza rezolutny Bertie i jest to klamra spinająca "Sky Of Honey". Ptaki... Na okładce "Aerial" jest graficzny zapis fali dźwiękowej śpiewu kosa. Tenże śpiew jest wielokrotnie słyszalny w trakcie trwania suity. I Kate swoim śpiewem te dźwięki kilkakrotnie nasladuje - wrażenia nie da się opisać, a za samą pomysłowość należa się artystce wielkie brawa... Nic dziwnego, że za pierwszym podejściem grałem sobie tę drugą płytę chyba z pięć razy pod rząd, a to zdarza mi się niezwykle rzadko. I uniknąłem przesytu, wręcz przeciwnie - chciałem wciąż więcej i więcej. Bo tyle się w tej muzyce dzieje, tyle tu do odkrywania...
Jaka to cudowna muzyka, jaki klimat. Jakie piekne teksty i ten jedyny w swoim rodzaju śpiew... Kate Bush ma już 47 lat, ale głos jak wtedy, gdy śpiewała "Hounds Of Love". Dziewczęcy, ale na swój sposób dojrzały. I jak ona nad swoim głosem panuje - mając rozpiętość trzech oktaw serwuje słuchaczom pełną tęczę barw wokalnych, ale nie ma tu nic z taniego popisu. Wszystko jest idealne, na swoim miejscu. Wszystko pasuje. Niby nic dziwnego, pracowała nad tą płytą 12 lat. W studiu wspomagał ją tłum przyjaciół, z Lolem Creme'em (kto pamięta 10CC?), Garym Brookerem, który parę razy pięknie tu "zahammondził" i nieżyjącym już Michaelem Kamenem. Ale najważniejsza jest tu Ona. Nie musiała udowadniać swojej wielkości, jej nazwisko jest już dawno w annałach muzycznych wypisane złotymi zgłoskami. Tyle, że "Aerial" to jej nazwisko inkrustuje najczystszymi brylantami. Bo "Aerial" to nie jest arcydzieło. To prawdziwe, unikalne Dzieło Sztuki, które trafia się raz na wiele lat. I cieszę się, że dane mi było takiego Dzieła doczekać... Wielki, wielki album.