Dwadzieścia lat minęło jak jeden dzień.
Dwadzieścia lat temu doszło w moim życiu do bardzo ważnego wydarzenia. Nie, nie chodzi o ślub. Ożeniłem się pięć lat później. I nie był to dobry pomysł. A owej zimy, pierwszej zimy w wolnej Polsce, kupiłem sobie odtwarzacz do płyt kompaktowych (pierwszy i ostatni zresztą). Konsekwencje ten fakt miał ogromne, bo obecnie cała ściana jest tych konsekwencji…. Teraz kiedy DVD, kina domowe, telewizory płaskie jak naleśnik, za to wielkie jak wrota od stodoły są na porządku dziennym, to nie ma o czym mówić. Jednak dwadzieścia lat temu format CD był w użytku komercyjnym raptem kilka lat, a jeszcze w bidnej Polsce, koszmarnie zapóźnionej technologicznie, która ledwo pozbyła komunistycznych rządów, był to jeszcze towar, nie da się ukryć - luksusowy. To był trzeci kompakt w moim mieście (niewielkim, bo niewielkim). Zresztą dwa pierwsze kupili moi dobrzy koledzy. W jakiś sposób poszedłem w ślady rodziców, którzy dwadzieścia kilka lat wcześniej sprawili sobie jeden z pierwszych telewizorów.
Poszedłem do Peweksu w Bydgoszczy, przy Starym Rynku był jeden taki, wyciągnąłem sto czterdzieści dolków i stałem się szczęśliwym właścicielem prościutkiego Techniksa – bez pilota, bez żadnych bajerów, tyle tylko, że miał w miarę sensowny system programowania utworów. Płyty już miałem. Dwie. Dzień wcześniej, w Warszawie, też w Peweksie, na Świętojerskiej kupiłem sobie dwie płyty. Doskonale wiedziałem jakie mam kupić, nie miałem żadnych problemów z wyborem – dwie ostatnie (wtedy) Kate Bush – „Hounds of Love” i „The Sensual World”. Pojawiające się z wyciszenia dzwony i zmysłowe „Uhm, Yeah!” były pierwszymi dźwiękami, jakie usłyszałem z własnej płyty i własnego odtwarzacza. Takie rzeczy się pamięta.
„The Sensual World” wydana późną jesienią roku 1989, była przez fanów Kate Bush bardzo oczekiwana, ale początkowo została przyjęta z pewną rezerwą. Tak nie bardzo wiedziano co o niej sądzić. Bo świśnięta Kaśka nie była już świśniętą Kaśką. My, mężczyźni wyrastamy z krótkich majtek, zamieniamy rowerek trójkołowy na komórkę i na tym kończy się rozwój naszych osobowości. Potem już się tylko starzejemy. Z kobietami jest jednak nieco inaczej, o czym w tym przypadku zapomnieliśmy. Z lekko postrzelonej dziewczyny, która nagrywała płyty pełne lekko zakręconych piosenek, jak „Never Forever”, albo zupełnie nieźle zakręcone rockowe płyty, jak „The Dreaming”, przeistoczyła się w kobietę. Co zresztą widać po samej okładce – nigdy wcześniej na zdjęciach nie wyglądała tak pięknie, tak zmysłowo, tak kobieco. Ta okładka to w sumie zapowiedź tego, co nas czeka po włożeniu płyty do odtwarzacza. Dojrzała, skobieciała, a niektórzy na początku tego nie zajarzyli. Ech, ci faceci… Sam nieomal ręcznie przekonywałem jednego z najbardziej zagorzałych wielbicieli artystki, że ma ten album wielbić i już. Jego szczęście, że uznał swój błąd, pokajał się i publicznie odszczekał wszystkie swoje kalumnie.
Trudno znaleźć na tej płycie takie efektowne, przebojowe numery, do jakich przyzwyczaiła nas wcześniej, choćby na „Hounds of Love”. Ta płyta jest jak prawdziwa kobieta – od razu wszystkiego się o niej nie dowiemy. Musi skrywać jakieś swoje sekrety, niuanse, które muszą zabrać nam trochę czasu. Jako osobnik zawsze bardzo wrażliwy na uroki płci przeciwnej, przyjąłem „The Sensual World” od razu z całym dobrodziejstwem inwentarza, chociaż i mi wydawał się początkowo trochę nudny. Jednak szybko opanowałem w sobie takie bluźniercze myśli – „Jeżeli nagrała to Kaśka – to musi być dobre”. Tym razem takie bałwochwalcze zaślepienie miało bardzo konkretne podstawy. To nie jest album „na raz” – jest na to zbyt złożony i zbyt kameralny. Złożony – jak najbardziej – jest to jedna z klasycznych muzycznych superprodukcji z lat osiemdziesiątych – cała rzesza muzyków, techników, najlepsze studia i tym podobnie. Każda piosenka – kilkadziesiąt instrumentów, kilkadziesiąt śladów. Do tego wszystko nagrywane analogowo, na taśmie. Trochę to przypomina malarstwo Zdzisława Beksińskiego. Kiedy podejść bliżej do jego obrazów, zobaczymy całe mnóstwo pociągnięć pędzla, precyzyjnych, gęstych, które składały się na te charakterystyczne „pejzaże” pełne detali dopracowanych z zegarmistrzowską precyzją. Tak jak w „The Sensual World” - ślad do śladu, instrument do instrumentu, nuty do nuty. Każdy szczegół jest ważny, bo te szczegóły tworzą ten album.
„Z dalszej odległości” – „Uhm, Yeah” i taniec w dziwnym lesie, refren ze skrzypcami w „Reaching Out”, solo Gilmoura w „Rocket’s Tale”, „słodki” „Deeper Understanding” no i Trio Bulgarka, fantastycznie śpiewające chórki.
„Z bliska” – z biegiem czasu cała reszta – „Heads We’re Dancing” z niesamowitym nieco tekstem o tańcu z Hitlerem, kameralne „This Woman’s Work” i piękne, zmysłowe „Never Be Mine”, irlandzki, „skoczny” „Love And The Anger”, mroczne „The Fog”. I do końca. Prawie do końca. "Walk Straight Down the Middle" to bonus dołożony do wersji CD. Doczepiony trochę na siłę, bo słychać, że “właściwa” płyta kończy się na “This Woman’s Work”. Do tego „The Sensual World” jest fenomenalnie wyprodukowane – ciepłe, głębokie brzmienie, łagodnie przechodzące z góry do dołu, bez sztucznie podbitych basów i sopranów. Dużo przestrzeni, gdzie słychać każdy dźwięk. To nie jest żaden remaster, ten egzemplarz ma ponad dwadzieścia lat, to pierwsze tłoczenie. Skłońmy głowę przed mistrzami konsolety z tamtych czasów, bo to już wymarły gatunek. Teraz już tak płyt nikt nie umie nagrywać…
PS 1. Ten odtwarzacz dalej działa! I to dobrze! Mój starszy go wyczyścił, co trzeba podoliwił, wyregulował i ma.
PS 2. Tak, to ten Nigel Kennedy.