Historia zespołu zaczęła się wcześniej niż zespół powstał. Najpierw była piosenka „Whiter Shade of Pale”, która przez sześć tygodni była w lecie 1967 roku na pierwszym miejscu listy przebojów w Wielkiej Brytanii. I Gary Brooker, który grał na fortepianie i śpiewał, i Keith Reid, który pisał teksty. Do obróbki poszła „Aria na strunie G” Jana Sebastiana Bacha i tak powstał największy przebój zespołu, którego jeszcze nie było. Było kilku muzyków , którzy uczestniczyli w sesji nagraniowej tej piosenki, min. gitarzysta Ray Royer, (potem założył niezły zespół Freedom – nie mylić z Free), Marthew Fisher. Dzięki intensywnej promocji w pirackim Radio London singiel z „Whiter Shade of Pale” trafił na początku w czerwcu 1967 roku na szczyt list przebojów. Ponoć ten utwór był inspiracją dla The Nice. W międzyczasie skład się ustabilizował i można było powiedzieć, że Procol Harum to już regularny rockowy band – doszli starzy kumple Brookera z czasów grania w rhythm’n’bluesowym The Paramounts – gitarzysta Robin Trower i perkusista B.J. Wilson. Można było przystąpić do nagrywania czegoś w większej średnicy i zacząć normalnie koncertować. Płyta ukazała się parę miesięcy później i ...padła. Na szczęście dla zespołu i jego kariery, amerykańskie wydanie zawierało już i „Whiter Shade of Pale”, i drugi singiel zespołu „Homburg”, zmieniono też tytuł albumu na ten powszechnie znany. Od tego czasu wszelkie reedycje winylowe, kompaktowe funkcjonują pod nową nazwą i z wiadomym utworem tytułowym (pierwsza europejska reedycja CUBE 1972 rok).
Materiał na tej płycie jest zróżnicowany, kilka utworów ma charakter bluesowy, np. piękna ballada „Something Following Me”, lub rhythm’n’bluesowy - „Cerdes” lub „Kaleidoscope” (kłania się przeszłość w The Paramounts). „Conquistador”, „She Wandered Through The Garden Fence” lub „Salad Days” to już utwory bazujące na koncepcji łączenia rocka z muzyką klasyczną. Całość wieńczy instrumentalny „Repent Walpurgis” Fishera. Wspaniała kompozycja z wplecionym fragmentem „Ave Maria” i kapitalną partią gitary Trowera. Opus magnum tej płyty. Pamiętam entuzjazm w Sali Kongresowej, kiedy zagrali to na drugi bis, którego się raczej nikt nie spodziewał. I Geoffrey Whitehorn w roli głównej – stanął na samym przodzie sceny i zagrał solo wieczoru.
Ta płyta nie należy do moich ulubionych w dorobku zespołu. Bardziej podoba mi się i „Home” i „Shine on Brightly”, nie mówiąc o „Grand Hotel” i niesamowitym „In Concert with ESO”, ale to jest tylko moje zdanie, bo w ogóle to płyta bardzo ceniona. I na pewno ważna.
Zespół funkcjonuje do dzisiaj, ale niezbyt intensywnie – trochę koncertuje, raz na 10 lat wydaje nową płytę. Reaktywacja zespołu w 1991 roku w składzie z Fisherem , Trowerem i Brookerem było pewnym wydarzeniem. Natomiast płyta „Prodigal Stranger” już się nim nie okazała. Zebrała dość kiepskie recenzje, podobały się raptem trzy-cztery utwory. Ale myślę, że było to trochę spowodowane pewną zmianą stylu zespołu, raczej przypominało to ówczesne płyty Steve’a Winwooda. Uważam, że to całkiem przyzwoita płyta. A ostatnia „The Well’s on Fire” całkiem udanie nawiązuje do klasycznych albumów zespołu i moim zdaniem jest po prostu dobra.