Motto:
“Młody szyje solo w “Gimme Shelter”. Jezuuuu…!”
Kolega Magister Tarkus
Dokształt koncertowy - nieregularnik wakacyjny.
Odcinek piąty.
Jako, że okazało się, że można już u nas recenzować nielegalne bootlegi (vide „Dragon” i „Hypothesis” Vangelisa), to z pewnością można już pisać o bootlegach legalnych. Nawet takich, które fizycznie nie istnieją. Przynajmniej dopóki nie wypali się tej muzyki samemu na płycie.
Stonesi postanowili nieco zarobić na swoich nagraniach koncertowych i powiesili trochę tego na swojej stronie, skąd za drobną opłatą można je sobie ściągnąć. Na pierwszy ogień poszły te z Brukseli, z 1973 roku. Wtedy akurat grupa promowała album „Goat’s Head Soup” – rzecz cholernie nierówną, pół płyty odrywa łeb z płucami od tułowia i szcza do środka, a druga połowa tak beznadziejna, że się słuchać nie da. Na szczęście na tym koncercie znajdziemy tylko te urywające głowę – czyli „Star Star” (zwane „Starfucker”), „Dancing with Mr. D”, „Doo Doo Doo Doo (The Heartbreaker)”, no i oczywiście sztandarową pościelówę Stonesów – „Angie”. Faktycznie w „Gimme Shelter” Taylor gra genialnie, ale to i tak nie było jego ostatnie słowo (patrz niżej), przy „Starfucker” miałem ochotę tańczyć po autobusie (pierwszy odsłuch w drodze do pracy), a miejscowa wersja „Doo Doo Doo Doo Dooo (Heartbreaker)” jest normalnie, kurwa, genialna. Zabija równie skutecznie, jak tytułowy cyngiel. I równie bezwzględnie.
A co ciekawe i nie do końca do uwierzenia po wysłuchaniu pierwszych kilkudziesięciu minut muzyki – najlepsze dopiero przed nami! Najpierw „You Can’t Always Get What You Want” na jedenaście minut, a co wyrabiają w finale Taylor na wiośle i Lawrence na saksie to jakiś kosmos (chociaż Bobby Keys w wersji z „L.A.Friday” robi to jeszcze lepiej). To i tak nic, bo następny jest „Midnight Rambler” prawie na trzynaście minut i co wyrabia cały zespół, w tym Jagger na harmonijce, to w ogóle jest już kosmos plus – po prostu kopara do ziemi. Niewątpliwie Taylor jako gitarzysta, transferem był znakomitym, co udowadnia w tych nagraniach raz po raz, bo był to chyba najlepszy muzyk, który grał w Stonesach. Za to jako członek zespołu to już niekoniecznie. Richards w swojej autobiografii pisze, że Mick był świetnym gitarzystą, który wniósł do zespołu bardzo dużo, dzięki niemu jakby muzycznie przeszli na wyższy poziom, ale nie do końca pasował do nich pozamuzycznie. Czyli nie pasował do tej bandy obwiesi, bo The Rolling Stones zawsze było/jest nieformalną grupą chłopaków o typie gangu młodzieżowego, a on był z nieco innej bajki. I dlatego musiał odejść.
Następne utwory są znacznie krótsze, ale wykonane z klasycznym stonesowskim luzem też są nie do wyjęcia, do tego nikt tak pięknie nie fałszuje chórków jak wujek Keef, a w „Honky Tonk” pod tym względem też osiąga mistrzostwo. Mistrzostwem i to już bez żadnego cudzysłowu są kończące płytę wykonania „Jumping Jack Falsh” i „Street Fighting Man”(Preston na klawiszach!!) – połączone ze sobą, a to bardzo dynamiczne przejście z jednego w drugi, jak zmiana biegu na wyższy – ogień ze sceny. Szkoda, że to koniec, szkoda, że to tylko tyle. Ale Stonesi tego wieczoru zagrali dwa koncerty, to trudno było od nich wymagać, żeby grali sety po dwie i pół godziny. Cieszmy się z tego co mamy, bo moim zdaniem jest to najlepszy „żywiec” The Rolling Stones (wszystkiego nie znam, ale prawie wszystko). Jedynie „Get Yer Ya-Yes Out!” może się równać z Aferą Brukselską, bo to też znakomity koncert. Z resztą to bywało różnie. „Love You Live” i „Still Life” żadnymi cudami nie są, „Flashpoint” i „Stripped” są bardzo dobre, ale to jednak nie to, „No Security” jest dość przyzwoite. „Live Licks” fajnie się słucha, a „Shine A Light” fajnie ogląda, ale nic więcej. A pierwszy oficjalny Stones na żywo, czyli „Got Live If You Want It!” to jest pomyłka, a nie płyta, do tego część nagrań tam zamieszczonych wcale nie pochodzi z koncertu, tylko została zarejestrowana w studiu. Troszkę się można by się zastanawiać, dlaczego tacy koncertowi giganci „szarpnęli się” raptem na jeden album koncertowy (nie licząc ostatnich „downloadów”), który tak naprawdę potwierdza ich rzeczywistą klasę wymiatacza koncertowego? Pewnym pocieszeniem/wytłumaczeniem jest fakt, że grupa koncertuje często gęsto i to praktycznie przez całe pół wieku swojego istnienia, a każdy fan, który chciał ich zobaczyć na żywo, to zobaczył. I będzie pamiętał.
Te nagrania już wcześniej ujrzały światło dzienne, ale na bootlegu. I nie wiem, czy wszystkie. Na boocie znalazła się rejestracja całego pierwszego koncertu z 17 października, a „Brussels Affair” to kompilacja utworów z obu występów, które Stonesi zagrali tego dnia.