W roku 1966 nie było mnie jeszcze na świecie. Moi rodzice pewnie się jeszcze nie znali, choć… w sumie nigdy o to nie zapytałem. Polska była wówczas zupełnie innym krajem, ale przecież świat też był zupełnie inny. Zresztą ten świat, tak odległy od Polski wówczas drżał w posadach. W przenośni i dosłownie.
Najpierw Amerykanie zgubili nad Palomares swoje nuklearne pociski. Cztery sztuki! Zanim je odnaleźli – świat (w każdym razie Europa i północna Afryka) wstrzymał oddech, bo nikt nie wyobrażał sobie wybuchu takiej ilości bomb na hiszpańskim wybrzeżu. Jakby tego było mało, Francuzi podkręcili trochę temperaturę na Saharze (!) odpalając swoje wersje little-boyów. Zaraz potem zresztą de Gaulle kazał Amerykanom wynosić się z francuskiej ziemi (co bardzo dosadnie w odpowiedzi skomentował Lyndon B. Johnson, pytając, czy ci żołnierze amerykańscy, co zginęli na ziemi francuskiej przy wyzwalaniu tego „bohaterskiego” kraju i leżą na tamtejszych cmentarzach też mają się „wynosić”). Oj, działo się, działo. W Chinach rozpoczęła się rewolucja kulturalna (nigdy nie mogłem zrozumieć, co za kretyn wymyślił to hasło), a Angole jakimś cudem zdobyli mistrzostwo świata w piłce nożnej.
John Lennon wpasował się w ogólną tendencję i zapowiedział, że Beatlesi są popularniejsi od Jezusa. Zapłonęły płyty, plakaty i inne zespołowe stosy, a Lennon miał wówczas grzecznie za swój wybryk przeprosić. Co pewnie było spontanicznie wyreżyserowanym eventem. Jedno i drugie. Muzycznie zresztą działo się równie wiele, jak w tematach pozamuzycznych. Swoje albumy nagrali wspomniani The Beatles (genialny Revolver), Bob Dylan (równie znakomity Blonde on Blonde – czekający jeszcze na swojego recenzenta na artrock.pl) , Cream (Fresh Cream), The Beach Boys (rewelacyjny Pet Sounds) i Simon & Garfunkel (Sounds Of Silence). Całość zaś pozamiatał Frank Zappa ze swoim The Mothers Of Inventions albumem Freak Out!. Doborowe towarzystwo, prawda?
W 1966 roku ukazał się też album studyjny innych niegrzecznych chłopców rock’n’rolla. Aftermath. Czwarty longplay The Rolling Stones wydany w Wielkiej Brytanii (nie licząc składanek czy innych takich) w kwietniu 1966, a w USA w czerwcu tegoż roku. Wypełniony hitami spędził na liście najlepiej sprzedających się albumów w Wielkiej Brytanii 28 tygodni, osiągając pozycję nr 1 (w USA na liście TOP 200 Bilboardu utrzymywał się przez 50 tygodni, z najwyższą pozycją drugą).
Płyta przełomowa z wielu względów. Po pierwsze Aftermath to pierwszy album The Rolling Stones nagrany w od razu w wersji stereo. Co więcej, zawiera wyłącznie (po raz pierwszy) kompozycje, które zostały napisane przez członków zespołu. Żadne tam standardy, żadne covery – tylko muzyka autorstwa Jaggera i Richardsa. Po trzecie – to album z jednej strony niezwykle spójny, a z drugiej strony … łamiący schematy tzw. singlowo – wypełniaczowej budowy płyt długogrających (bo kiedyś zasadą było, że na LP umieszczano nagrania singlowe, a reszta to były tzw. fillers – wypełniacze). Aftermath zawierało zestał utworów, z których praktycznie każdy mógł zostać wypromowany jako singiel (jakby się kto uparł, to jedenastominutowe Goin’ Home też, w końcu czasy były dość… „odjechane”).
To płyta dylanowska w swojej treści. Napisałem przy okazji recenzji Some Girls, że Stonesi cały czas próbowali równać do Dylana w swoich piosenkach. Zwłaszcza, gdy tenże powiedział w jednym z wywiadów, że on mógłby napisać Satisfaction, ale chciałby widzieć Stonesów piszących Mr. Tambourine Man. Uff… powiedzieć coś takiego Mickowi, to jak wepchnąć kij w mrowisko. I nic dziwnego, że Jagger cały czas próbował, co słychać na Aftermath. Album zaczyna się od Pomagierki Mamusi. Ważne jest tło historyczne – połowa lat sześćdziesiątych, problemy gwiazd rocka z używkami i takie pełne bigoterii potępienie, jakiemu opinia publiczna poddawała kolejnych artystów (członków The Rolling Stones również). A tu… Mother’s Little Helper piosenka o środkach „farmaceutycznych”, bez których ówczesne gospodynie domowe nie potrafiły przetrwać kolejnego dnia. Czysty kawałek rock’n’rolla i pełen przewrotnej zjadliwości tekst. Ostre uderzenie! Potem zaraz dostaje się dziewczynom. I to bez taryfy ulgowej. Stupid Girl oraz Under My Thumb nie przebierają w słowach, a melodia tych nagrań jest taka, że ani się spostrzeżesz słuchaczu i już będziesz nucił jedno lub drugie nagranie pod nosem. Utwory wywołały burzę, co pewnie było z jednej strony zamierzonym działaniem zespołu, a z drugiej miało napiętnować dziewczyny, które pchały się do hoteli zajmowanych przez Stonesów drzwiami i oknami. Lady Jane – słodka balladka jest jakąś przeciwwagą dla tych utworów (zresztą rozdziela je na albumie brytyjskim – użytym w recenzji). Stronę A winyla kończy utwór
Goin’Home. Jedenastominutowe nagranie inspirowane … poczynaniami samego Dylana. Zarejestrowane przez Stonesów właśnie po to, by odejść od tradycji 2-3 minutowych kawałków, które grywali wówczas wszyscy. Zespół wszedł do studia i po prostu z rozpędu nagrał kompozycję będącą bardziej improwizacją na rzucony temat, niż zaplanowanym, rozpisanym na schemat zwrotka / refren / zwrotka / refren / solówka / koniec utworkiem. I ten luźny nastrój słychać.Druga strona albumu w wersji winylowej to knajpiane Flight 505, High And Dry ocierające się o country, balladowo – rockowe Out Of Time i mój faworyt na płycie – kompozycja I Am Waiting. Ze świetnym wokalem Jaggera, oparta na brzmieniu bongosów i akustycznych gitar, ze zmieniającą się linią melodyczną – piękne nagranie. Trochę zapomniane po latach, może też trochę pachnące The Beatles, ale co tam. Słucha się tego z niezwykłą przyjemnością. I właściwie koniec.
Aftermath zawiera niezwykle ekspresyjny materiał. Pokazuje, że The Rolling Stones to już zespół dojrzały, podejmujący śmiałe tematy, które dotykają wszystkich. Młodych ludzi wtedy i … dziś też.
Dla mnie to jedna z płyt, które zmieniły moje widzenie świata…