Miotałem się z lekka siadając do recenzji tej płyty. Założyłem sobie kiedyś, że będę unikał oceniania płyt za pomocą tzw. jednej gwiazdki. Ostatecznie po to podjąłem się pisania o muzyce, by jasno wyrazić opinię na temat danego ‘dzieła’. A ta nieszczęsna gwiazdka w żaden sposób wyrażeniem opinii nie jest. Toteż siadając do klawiatury z postanowieniem zrecenzowania Flashpoint Stonesów wiedziałem, że chyba porywam się z motyką na słońce.
Ale od początku – najpierw fakty. Flashpoint to album koncertowy, wydany przez Rolling Stones niejako w celu zdyskontowania sukcesu trasy Steel Wheels. Megatrasy. Jak to zwykle w przypadku Stonesów bywa. Pamiętam, że gdy zapowiadano wydanie tej płyty pojawiły się baaaaaaaaaaardzo poważne sygnały, że z płytą live ten album nie ma wiele wspólnego. Że wielokrotnie przesuwany termin premiery tego materiału ma swoją przyczynę w kolejnych poprawkach, dokonywanych przez Zespół w studiu. Właśnie – POPRAWKACH! To niestety prawda. Żaden album live, tylko muzyka studyjna z oklaskami. Tak można nazwać to ‘dzieło’. I jak tu nie bić się z myślami, siadając do klawiatury.
No dobrze. Zostawmy na chwilę rozważania na temat dopuszczalności / niedopuszczalności dogrywania czegokolwiek w studiu. Tabula rasa. Płyta do odtwarzacza i … co my tu mamy.
Flashpoint został nagrany podczas trasy koncertowej w 1989 i 1990 roku, którą Stonesi odbyli w Ameryce Północnej, Europie i Japonii w ramach Urban Jungle Tour.
Zaczyna się od intro w postaci Continental Drift, które przechodzi w znakomity – to mało powiedziane – energetyczny Start Me Up. Zespół po krótkim intro mknie do przodu, jak szesnastotonowa ciężarówka, zmiatając już pierwszym nagraniem oponentów z drogi. Sekcja rytmiczna pracuje bez zarzutu, gitary pogrywają co trzeba, a Jagger, jak to on, mizdrząc się do mikrofonu wyśpiewuje kolejne zwrotki. Jest nieźle, ale magicznie i porywająco zrobi się dopiero przy Miss You. Co za kawałek, niesamowicie z nerwem zagrany i zaśpiewany. Zachwyca każda nutą, a finalne ‘I miss young girl’ Jaggera tylko potęguje wrażenie niesamowitości. Ale, ale, nie zwalniamy nawet na moment, bo po Miss You nadchodzi czas na Rock In A Hard Place. Uff, tu się dopiero dzieje. Dwie gitary grające riffami na przemian, dęciaki i świetne chórki. Co za wykop.
Po ‘Rock…’ przychodzi czas na hity. Ruby Tuesday w nowoczesnej aranżacji brzmi równie pięknie, co przed laty. A zaraz po nim You Can’t Always Get What You Want. Maestria. Podczas – jak to zapowiedział Jagger piosneki country (Factory Girl) jest nieźle, a potem dostajemy … Keitha Richarda na wokalu w … Can’t Be Seen! I choć nie brzmi to z wiadomych względów jak Rolling Stones, to utwór i wykonanie broni się bez dwóch zdań.
I tak dotarliśmy do megahitów. Blues Little Red Rooster, nagrany przez Stonesów wieki temu (dla przypomnienia – wyszło to jesienią 1964 roku na singlu Little Red Rooster / Off The Hook, zdobywając oczywiście pierwsze miejsce – i to od razu – w notowaniu New Musical Express), z gościnnym udziałem Erica Claptona na gitarze, a po nim już cała lista nagrań, których każdy fan rocka nie może nie znać. Z nieśmiertelnym Satisfaction na czele. I koniec. Kilkadziesiąt minut muzyki mimo wszystko rewelacyjnie brzmiącej, energetycznej i pełnej takiego wigoru, aż trudno uwierzyć, że jej wykonawcy nie są już nastolatkami.
Płytę uzupełniają dwa nagrania ‘studyjne’. W aspekcie drugiego akapitu tej recenzji brzmi to cokolwiek śmiesznie. No ale taka jest prawda. Wyróżniłbym z nich Sex Drive – jest tam funkująca gitara, dęciaki plus westchnienia i pojękiwania Jaggera, co składa się na niesamowity klimat tego utworu. Znakomity, zapomniany trochę kawałek, świetnie sprawdzający się zarówno na domowej imprezie, jak i podczas jazdy samochodem (o równie dobrym video do tego nagrania nie można nie wspomnieć!).
Wkrótce potem The Rolling Stones miały czekać dość drastyczne zmiany. Bill Wyman postanowił, że ma dość tego cyrku i zwojował już wszystko, więc ogłosił przejście na emeryturę. Na ile wpływ na jego decyzję miały spotkania z podlotkami, które w sumie mogłyby być jego wnuczkami, trudno powiedzieć. I ja nie będę tego roztrząsał, ostatecznie od tego są różne kolorowe magazyny żywiące się plotkami ze świata gwiazd. A Stonesi? Cóż, jak powiedział kiedyś Lennon: „Szokiem nie jest to, że The Beatles się rozpadli, tylko, że The Rolling Stones nadal istnieją…”
Bardzo dobra płyta. Polecam.