1. Different World [5:18] 2. mother [8:55] 3. neccesary war [5:07] 4. heres no way out [7:24] 5. truth [6:09] 6. so close so far away [3:05] 7. wonderful world [3:34] 8. indifferent [4:05] 9. power of reason [4:45] 10. i believe [3:51]
Całkowity czas: 52:23
skład:
Tomasz Jagła – drums, Leszek Ganiek – vocals, Piotr Sobaszek – guitars, Jarosław Bandurski – bass,
Gdy już zdarza mi się położyć przed północą, to następnego dnia zazwyczaj jestem cholernie zmęczony. Rano ani się zwlec nie można, ani zdążyć ze zwykłymi czynnościami życiowymi. Najczęściej taki fatalny poranek kończy się wbijaniem w garnitur po drodze do pracy i wiązaniem krawata na światłach na skrzyżowaniu.
Oczywiście, takie poranki mają też swoją zaletę. Wrzucam wtedy w odtwarzacz płytki, które odłożyłem na bok wcześniej, bo po wstępnym przesłuchaniu zostały one oznaczone symbolem „M(ogą) D(awać) K(opa)”. Mają zatem to być płyty energetyczne, po których obudzę się (albo przynajmniej nie zasnę ponownie) w drodze do pracy. Nie jakieś tam pitolenie czilautowe, nie smęcenie ambientowe, tylko porządna rockowa jazda.
Do takich płyt zakwalifikowałem swego czasu Different World. I cóż, powiem szczerze, że mimo tego, iż wożę ten album ze sobą w samochodzie, gdzie zazwyczaj mam największe możliwości posłuchania, to jakoś tak usilnie omijał on mój odtwarzacz. Zawsze było jakieś ale. Gdy więc dziś zwlokłem się z łóżka, pomyślałem, że czas! Czas wreszcie posłuchać!
No to koniec bezsensownych dywagacji o niczym, trza skreślić słów parę o muzyce. Tja, więc od porównań, to aż niestety niedobrze się robi. Zagrywki muzyczne to albo Metallica (np. Mother) albo Dream Theater (np. Heres no way out), albo czasami Magellan (np. So close so far away), albo Nightwish (np. Truth). A niekiedy wypadkowa tych wszystkich zespołów w jednym nagraniu. Wiem wiem, może się wam wydawać, że brzmi to zachęcająco. I tak byłoby, gdyby nie fakt, iż to po prostu „gorsze muzyczne wydanie” tych wyżej wymienionych wzorców. Wokalnie też jest tak sobie. Dla przykładu (najdłuższy na płycie utwór, co dla mnie zazwyczaj jest już sporym plusem) Mother wokalista wyraźnie stara się być bardziej hetfieldowski niż sam James Hetfield. I tak dalej i tak dalej…
Bo wiecie, to w sumie niby nie jest zła płyta. Jednak – niestety jest ona taka zwyczajna. Nic tu nie ma takiego, na czym można by „zawiesić” ucho. Ani te melodie pierwszego sortu. Ani zmiany tempa nie tak dynamiczne, jakbyśmy chcieli. Ani … ani… Największym problemem jest to, że wszystkie utwory są do siebie bardzo podobne. Po prostu po wysłuchaniu pierwszego nagrania będziecie wiedzieli, jak będą się rozwijały następne. Fragment na klawiszach / zmiana tempa z jednoczesnym przyczadzeniem orkiestry / wokaliza ubarwiająca gościnnej wokalistki / zwolnienie tempa rzężeniem gitar / itd. Słowem: nuuuuudaaaaa. My to już wszystko słyszeliśmy po stokroć.