Koniec roku. Wszyscy podsumowują. Rząd, prezydent, prezes, kot prezesa, telewizja i radio. Gazety i dziennikarze, blogerzy i zwykli ludzie. Postanowienia i ich realizacja. Wydarzenia i uczestnictwo. Polityka i jej zapach. Sztuka i jej dotyk. Życie i jego brak.
Od nie pamiętam kiedy, nie robię żadnych podsumowań. Nie uczestniczę w takowych, nie tarzam się w radości docenienia jednych dzieł i zapomnienia innych, nie zasłaniam się brakiem czasu (bo tego zawsze brakuje, niezależnie jak śmiesznej wymówki użyjemy), a już tym bardziej nie biadolę, że tyle muzyki czy filmów mógłbym obejrzeć lub książek przeczytać, a nie było mi dane i pewnie dlatego jakieś arcydzieło przepłynęło mi między palcami. Nie, to nie ja.
Koniec roku, ten dokuczający jednym permanentny brak słońca na naszej szerokości geograficznej i paskudny, mglisto – mżysty depresyjny dla innych dzień, snujący się po dniu, ku nowym datom, nowym postanowieniom, nowym rozczarowaniom i czego tak jeszcze dusza zapragnie. Koniec roku wbijający się między nas a rzeczywistość, aż pozostaje nam szukać wytchnienia w tym co dla nas istotne. Piwko lub coś ostrzejszego co wieczór i z rana – można i tak, znamy takich ludzi i czasami sobie w ciszy kiwamy głową nad ich losami. Praca, pisma, pozwy, przesłuchania świadków, kasa, kasa … wyrok, faktura i kasa … takich też znamy, i też czasem kiwamy głową nad ich losami. I katorga dnia codziennego, znienawidzona robota, do której trzeba się zwlec, odbębnić swoje, wrócić do domu, a tam obiad z paczki, serial, wiadomości i wzdychanie, jak oni tańczą…
Załóżmy więc, że końca roku nie będzie. Że nie słyszeliśmy przed laty strzału startera, nie uczestniczymy w biegu, po którym podium znajduje się six feet underground. Że mamy czas na przepuszczanie chwil naszego życia – może nawet tych najlepszych – na minuty spędzane zupełnie bez celu. Jakaś kawa, jakieś wino, jakaś książka, jakaś muzyka, … nic, co pozostawiłoby po nas ślad dla potomnych, że istnieliśmy.
Na takie chwile jest album Bliss. Nie zaskoczy nas. Bo też chyba nie o to w muzyce chodzi. W każdym razie nie o zarzucanie słuchacza nowymi pomysłami chodzi muzykom Bliss. Kto miał okazję zapoznać się z ich wcześniejszymi albumami, ten bezwzględnie powinien sięgnąć po najnowsze ich dzieło. Jest na nim wszystko, za co cenimy muzykę Duńczyków, a że przy okazji pojawia się kilka wyjątkowej urody melodii – to przecież tylko zaleta tego albumu. Skrzypce, akordeon, sample, smutne głosy wokalistek – ot płytka dla nielicznych.
Brat powiedział mi po wysłuchaniu tej płyty, że to bardzo smutny album. Eeee, no nie wiem. Tak, jakby wcześniejsze dzieła Stefana Aaskovena były „radosne”. To raczej album na każdą porę roku. Czy za oknem słychać grające w trawach świerszcze, wygrzewające się w promieniach zachodzącego letniego słońca, czy też dociera do nas wiosenny śpiew skowronka, nawołującego przez pół nocy i cały ranek do swojej pani – No one built this moment będzie pasowało do tych chwil idealnie. Czy zobaczymy mglisty, właściwie szary jesienny poranek, czy też południowe słońce topić będzie zalegający na tarasie śnieg – nowy album Bliss jest doskonałą dźwiękową ilustracją dla takich właśnie dni. I dobrze, tak powinno być…