Czy można wycyzelować muzyczne dźwięki tak, by każda nuta miała swoje niezastąpione miejsce? A szczegóły brzmienia dopracować tak perfekcyjnie, by zdawało się słuchającym, iż wybrzmiewa im w uszach ideał?
Można. Oczywiście.
Ale – bez obaw: nie będzie ani zbyt długo, ani zbyt męcząco. Nie zamierzam bowiem zanudzać was muzyką nad-ambitną. Choć też trzeba przyznać, że nie będą to dźwięki, które nadają się na przyśpiewki przy spoconym, weselnym stole. Ot, taka muzyka pośrodku. Lekka, miła, przyjemna, acz jednocześnie delikatnie rozmarzona i taneczna zarazem. W sam raz dla ludzi, którzy pretensjonalnie gaworząc popijają sobie zimne mojito. Księżycowe safari grupy Air. Szczerze powiedziawszy oto muzyczna maestria nowego tysiąclecia, otoczona przez wyuzdanie. Wspomniane drinki, zblazowane miasto, kobiety patrzące z pogardą na facetów i kolesie w garniturach, zapatrzeni w bladą poświatę tabletów i smartfonów. Każdy kawałek, niezależnie, czy wpadający od razu w ucho i dający się śpiewać pod nosem, czy też wymagający dłuższej chwili zastanowienia nad zmęczeniem naszej codzienności to jednakowoż świat opakowany w swoistą nierealność. Krystaliczne piękno wysmakowanego świata, anielskie głosy, szum fal i krople padającego deszczu. Niby nic, taki zwykły pop, a zarazem tak wiele…
Słucham sobie płyty Air zazwyczaj wtedy, gdy potrzebuję wytchnienia po całotygodniowym ściganiu się z życiem. Muzyka … jest wówczas jak ów zimny drink. Lub łyk lodowatej wody w upalne południe. Tak czy siak – niesie wytchnienie i spokój. Namiętność i odrobinę lubieżności. Jest jak gest nieznajomej przeznaczony tylko dla naszych oczu.
Co najważniejsze – choć Moon Safari to album z piosenkami, to żadna z nich nie jest utworem słabym. Nie trzeba zatem wyjmować z całości poszczególnych kawałków – można wzorem najlepszych progresywnych megakompozycji nastawić w odtwarzaczu cały album, chłonąc sobie we dwoje z ukochaną nuty, które wiodą ku grzesznym myślom. Zachwycić się lekko jazzowym klimatem Ce Matin La, który tak nagle świetliście zahacza o brzmienia dzikiego zachodu z filmów Johna Forda. Zapaść się w głębie kosmicznych dźwięków La Femme d’Argent, gdzie kręcenie potencjometrami sprowadzono do czynności iście frywolnej. Zadurzyć się w mrocznym pejzażu nocnego klubu Talisman, tak zdumiewająco pędzącego przed siebie wzorem ravelowskiego bolera. Pęd powietrza we włosach księcia z białego Capri i symfoniczny rozmach rodem z kasyn Monako. Plus piosenki – niby zwykłe, a zarazem grzeszące nadmiarem zupełnie oczywistej i przynależnej zasadnie pychy. Mówiłem – miły, lekki, przyjemny i rozmarzony ideał.
Niedokończona praca? Goniące terminy? Ambicja? Pfff… księżycowe safari grupy Air zmiecie te wszystkie nieważne kwestie z powierzchni ziemi.
Dobrze, że jest taka muzyka. Arcydzieło gatunku.