Było to dawno temu, zanim na rynku prym zaczęły wieść wszelkiego rodzaju składanki typu best smooth jazz ever! Gdy jazz przygasł po małych klubikach, zepchnięty do lamusa przez wszędobylski rock i disco. Gdy promotorzy nie organizowali wielkich tras koncertowych dla artystów otwarcie przyznających się do swojej fascynacji i inspiracji tym rodzajem muzyki; stadiony, wielkie sale i prawie wszystkie festiwale ich omijały. Louis Armstrong już nie żył, Miles Davis najlepsze płyty miał już za sobą, a nowy zaciąg artystów przyznających się do jazzu i potrafiących z tego gatunku wykrzesać ponadprzeciętną popularność jeszcze był daleko. Choć… z drugiej strony już się coś zmieniało. Sting rozwiązał swoich Policjantów, by nagrać jedne z najlepszych płyt w swojej karierze właśnie z muzykami jazzowymi. Marcus Miller poprosił wspomnianego Milesa o wyczarowanie niesamowitych nut do filmu Siesta, a w Ameryce coraz szerzej rozlewała się popularność Davida Sanborna i Bobbiego McFerrina. Coś się zmieniało. Słychać to było w muzyce rozrywkowej, która zaczynała powracać do klimatów nowoorleańskiej ulicy i co tu kryć – zamknięte w dziwny sposób getto jazzowego światka nagle przelazło przez mury i zaczęło odważniej panoszyć się w stacjach radiowych.
Jedną z postaci, które odpowiadały za ową zmianę jakościową był oczywiście Pat Metheny. Już wcześniej, za sprawą aliansu z muzyką filmową sprokurował wspólnie z Davidem Bowie (a tenże był wówczas na topowym topie, wystarczy przypomnieć ograny do bólu hicior Let’s Dance) temat główny z filmu The Falcon And The Snowman Johna Schlesingera (tego od Nocnego Kowboja). This Is Not America – bo o tym kawałku mowa, zaznaczył się swoją obecnością na listach przebojów w wielu krajach, a Pat Metheny zaistniał na bardziej popularnym akwenie muzyki współczesnej.
Nie chcę twierdzić, że recenzowany album jest pokłosiem wspomnianego sukcesu, bo ten amerykański gitarzysta już wcześniej nagrywał przyjemne melodyjne kawałki (vide choćby September Fifteenth z albumu As Falls Wichita…) jednak tak się składa, że zaraz po wydaniu ścieżki dźwiękowej z filmu Schlesingera powstał album Still Life (Talking). Perfekcyjne połączenie jazzu, fusion, muzyki latynoskiej i … popu.
Najważniejsze, że ten eklektyzm wcale nie razi. Od pierwszych nut, jakie wybrzmiewają z albumu w postaci łagodnego Minuano, po ostatnie dźwięki urokliwej balladki In Her Family słuchacz ma nieodparte wrażenie obcowania z muzyką niezwykle zróżnicowaną, w której na dodatek nie ma ani jednej zbędnej frazy. Wspomniany wyżej utwór rozpoczynający album to właśnie taka harmonia brzmień. Lekki ukłon w stronę popu robi niezwykle przyjemna gitara Metheny’ego, a i wokalizujący członkowie zespołu też dokładają swoje trzy grosze. Niezwykłości dopełnia czas utworu: za długie toto, by zaliczyć Minuano do muzyki pop, a za długie znowuż, by bez kozery rzec, że jazz. Czyli coś tak pomiędzy. Szczypta melodii, ciut improwizacji, odrobina latynoskiego rozkołysania i mamy przepis na uroczy … przebój.
Zresztą, owe piękne latynoskie rytmy, potraktowane w iście królewski sposób zwłaszcza przez Lyle Maysa (cudownie rozkołysana partia fortepianu) pojawiają się również w rytmicznym i melodyjnym It’s just (talk). Niby krótkie nagranie, a dzieje się tam tyle, co w niejednej symfonicznej minisuicie. Ta dominacja muzyki brazylijskiej ujawnia się także w kolejnym utworze: Third Wind znacznie bardziej rozpędza się brzmieniowo, tak za sprawą rozentuzjazmowanych instrumentów perkusyjnych Paula Wertico i Armando Marcala (chyba nawet bardziej tego drugiego), jak wokalizujących wstawek Marka Ledforda i Davida Blamiresa. Całość – przypomina momentami dzieła Carlosa Santany, oczywiście z innym (choć również rozpoznawalnym od razu) brzmieniem gitary. I tak już jest do końca.
Still Life (Talking) to pierwsza płyta nagrana przez Pat Metheny Group dla koncernu Geffen. Wraz z First Circle oraz Letters from Home uznaje się ją za część tzw. trylogii brazylijskiej Metheny’ego. Nagradzany (Grammy w kategorii Best Jazz Fusion Performance), popularny, przyjemny a jednocześnie nie stroniący od owej jazzowej zadziorności, jakie wymagamy od muzyki. Czegóż chcieć więcej?