Gdy miałem 12 lat, pojechałem na wakacje do rodziny na wieś. Starszy o sześć lat, wręcz mitycznie już wtedy niezależny kuzyn (oczywiście nieobecny, bo jakżeby inaczej miało być w wakacje) pozwolił mi (teraz jednak myślę, że to jego rodzice narozrabiali, wiedząc, iż nie wróci przed wrześniem do domu) pomieszkać w swoim pokoju. A ten pokój – to było wówczas miejsce magiczne. Na ścianach widniały zdjęcia czterech chłopaków z długimi włosami, jakoś tak zawadiacko spoglądających ilekroć podnosiłem ku nim wzrok. W kącie stała gitara, na półce gramofon (napisałbym jaki ale po prostu nie pamiętam) i cały stos płyt, których oczywiście nie wolno mi było ruszać. No ale wiecie – czułem na sobie te buntownicze spojrzenia kolesi z fotosów, a że zakazane było w końcu na wyciągnięcie ręki... to sami rozumiecie.
Wytrzymałem 2 dni. Najpierw dobrałem się do takich małych barwnych i wyginających się kwadratowych (!) lub prostokątnych (!!) płyt (a były to pocztówki dźwiękowe, dziś właściwie rzecz zapomniana lub budząca wręcz śmiech ajfonowo – empetrójkowej młodzieży), a potem padło na większe krążki, takie czarne, skryte w kolorowych obwolutach. Co się z tym robi – specjalnie nie musiałem kombinować, bo jedna z tych płyt, z zatrzymaną w połowie odsłuchu igłą leżała na talerzu. Wystarczyło tylko włączyć…
Muszę zarazem wyjaśnić, że i owszem, w moim domu muzyki się słuchało, ale z ubolewaniem to przyznaję – właściwie wyłącznie z radia. A owo ustrojstwo było kiepskiej jakości, gubiło fale i najczęściej grało muzykę, która jakoś nie robiła na mnie wrażenia. Toteż uruchomienie kuzynowskiego gramofonu, albo jak się wtenczas mówiło adaptera było dla mnie niezłym wyzwaniem i zarazem… szokiem. Bo płyta leżąca na talerzu wspomnianego urządzenia po uruchomieniu zagrała najpierw wyciszenie piosenki (i o mały włos zacząłbym rozpaczać, że coś zepsułem) a potem … potem zaczął się ten UTWÓR. Od gitarowej zagrywki, przez pokrzykiwania wokalisty i odpowiadający mu chórek pozostałych muzyków przemknąłem wręcz z wypiekami na twarzy. Musiałem dać czadu, bo pamiętam, że ciocia wpadła do pokoju lekko zdenerwowana dobiegającym hałasem. I nic dziwnego. Zachrypnięty John Lennon, bo to jego odpaliłem w swej ciekawości, wykrzyczał z gramofonowego głośniczka tekst Twist And Shout. I tak, z niewielką pomocą swoich przyjaciół odmienił moje życie.
Dziś minęło prawie pół wieku od debiutu Czwórki z Liverpoolu na scenie muzycznej. Dwóch z Nich już nie ma na tym łez padole, a pozostali chyba nie mają już takiego wpływu na rzeczywistość, jakim dysponowali przed laty. Wszystko się zmienia, czasy dziś są zupełnie inne i muzyka – też wydaje się być całkowicie odmienna od tego, co The Beatles przed laty sprokurowali w studiach Abbey Road. Dziś biografowie sięgają po płytę Please Please Me niejako z obowiązku, podnoszą, że powstała w skutek potrzeby chwili, w błyskawicznym tempie i za niewielkie pieniądze. Że wcześniejsze single zespołu sprzedawały się tak znakomicie, iż konieczne było zdyskontowanie sukcesu większym krążkiem. I dodają, że … piosenki zawarte na debiutanckim logplayu to zestawienie hitów (mniejszych lub większych) i wypełniaczy. Bo tak się wówczas nagrywało albumy. Utwory wpadające w ucho od razu szły do promocji singlowej, a … strony B singli zazwyczaj przydawały na wypełnienie albumu. A jak już brakowało materiału – sięgało się po covery.
To wszystko prawda. Debiut The Beatles dokładnie taki jest. Na ciut powyżej półgodzinny album składa się 14 utworów, prawie w połowie to autorskie kompozycje duetu – wówczas jeszcze nieformalnego Lennon / McCartney, a reszta to interpretacje popularnych mniej lub bardziej piosenek innych autorów. Wszystko zagrane z werwą, świeżo, radośnie i bez nadmiernego wygładzania w studio. Odrobina naturalnego brudu, osiągnięta za sprawą… przeziębienia wokalisty i brzmienie, wtenczas rewolucyjne i niepowtarzalne, tak bardzo odpowiadające oczekiwaniom i nastrojom ówczesnej młodzieży.
Co zaś się tyczy piosenek – smaczków w nich co niemiara. Rytmiczne I Saw Her Standing There, z tekstem McCartneya zmienionym lekką ręką przez Lennona (zamiast beauty queen pojawiło się obecne zdanie i nagle tekst:
She was just seventeen
You know what I mean…
nabrał niezwykłej wręcz dwuznaczności i seksualnego podtekstu. Cały Lennon, powiemy dziś, ale wówczas – w czasach zanim Jim Morrison rozebrał się na scenie, zanim The Who rozwalili swoje gitary i wzmacniacze, zanim Hendrix kopulował z gitarą i grał na niej zębami… zanim minęły całe dziesięciolecia, podczas których różni artyści mniejsi i więksi wywoływali różne ekscesy by popularyzować swoją muzykę – w tamtym okresie takie dwuznaczności były niezwykle obrazoburcze. Młodzież myślała sobie – no właśnie, a starsi… hehe, panowie też myśleli i mocno ich to frustrowało.
Debiutancki album The Beatles to owa młodzieńcza świeżość, otwarcie na świat, radość, bunt (ale delikatny) i właściwie hit na hicie. Please Please Me, piosenka Lennona inspirowana ponoć utworem Only The Lonely Roya Orbisona to pierwszy numer jeden na listach przebojów w Wielkiej Brytanii. Do You Want To Know A Secret stało się numerem jeden dwukrotnie. Raz za sprawą Billy J. Kramera, a potem – w autorskim wykonaniu Beatlesów. Love Me Do – zapowiedź nadchodzących przemian pod koniec lat sześćdziesiątych – owego lata miłości (słowo love pojawia się w tekście kilkadziesiąt razy): kolejny numer 1.
A covery? Pięknie zaśpiewana przez Lennona Anna (Go to him), kompozycja Arthura Aleksandra, inspirującego w równym stopniu Beatlesów co Stonesów. Kolejny cover Baby It’s You to … kompozycja Burta Bacharacha, ale tak zbitlesowany, że właściwie tylko znawcy przedmiotu mogą się domyślać, iż nie jest to autorska piosenka napisana przez duet Lennon / McCartney. A Taste of Honey – cover grywany przez Beatlesów jeszcze w czasach hamburskich na tyle zapadł w repertuar zespołu, że po latach, McCartney pisząc Your Mother Should Know na potrzeby Magical Mistery Tour skorzystał z gotowej linii melodycznej, ciut ją tylko modyfikując. No i na koniec – bo nie zamierzam tu przywoływać każdego utworu z osobna – znakomite, olśniewające (mnie przed laty) i fascynujące Twist And Shout. Zaśpiewane przez Lennona zdartym po całodziennej sesji nagraniowej głosem, z luzacką grą sekcji rytmicznej (posłuchajcie wręcz jazzowej, improwizowanej perkusji Ringa) i gitarami brzmiącymi jakby muzycy byli na haju. Całość spina zdarty głos wokalisty i … oto mamy ikonę rock’n’rolla. Absolutny killer.
Niecałe trzydzieści trzy minuty. Czternaście piosenek. Album, który odmienił historię świata. Dziś, gdy znamy wszelkie przyczyny i skutki beatlemanii, gdy z lepszym lub gorszym skutkiem opisano prawie każdą chwilę z życia członków Zespołu możemy sobie tylko próbować wyobrazić, jak wyglądałaby rzeczywistość bez Lennona /McCartneya / Harrisona / Starra. Pewnie znalazłby się ktoś inny, kogo stawiać byłoby można na piedestale. Bo świat się wówczas zmieniał i niemożliwe, aby nikt nie zrobił tego, co rozpoczęli Beatlesi. Nie rozważam jednak żadnej alternatywnej rzeczywistości – stanowczo odpowiada mi bowiem ta, którą znam.
Please Please Me to dla każdego fana muzyki rockowej – JAZDA OBOWIĄZKOWA. Bezwzględnie w nowej, odczyszczonej wersji remaster z 2009 roku.