Help! I need somebody, Help! Not just anybody, Help! You know I need someone, Help! Niezwykłe, szczere wstrząsające wyznanie. O ile poprzedni album mógł tylko sugerować, że bohaterowie są zmęczeni, ba – zatracają się w pędzie tej szalonej beatlemanii, którą stworzyli niejako przy okazji i ostatecznie chyba wbrew sobie – o tyleż kolejny longplay The Beatles, nagrany między lutym a czerwcem 1965 roku i wydany w sierpniu tegoż roku w Wielkiej Brytanii już nie pozostawia złudzeń. To krzyk rozpaczy, wołanie o pomoc. Bez żadnych niedomówień czy ukrytych przesłań. John Lennon, przytłoczony cały tym zgiełkiem wokół grupy napisał po prostu otwarte wyznanie. Co, wbrew jego intencjom wcale przez otaczający go świat zrozumiane nie zostało, a piosenka – wybrana na singiel promujący album stała się hitem w wielu krajach świata. I pewnie mało kto kojarzył, że jej autor faktycznie był w owym czasie na ścieżce prowadzącej do załamania nerwowego. Przypomnijmy – ledwie pół roku wcześniej ukazał się (przed Bożym Narodzeniem – prawa rynku są nieubłagane) album Beatles For Sale. Wydany w pośpiechu, z widoczną zadyszką zespołu, przyniósł materiał chwilami wręcz słaby, choć… rozentuzjazmowanej publiczności nie przeszkadzałoby nawet gdyby te piosenki członkowie Fab Four zagrali na garnkach i nożach kuchennych. Spirala bowiem była tak nakręcona, że sprzedałoby się wszystko ze ich znaczkiem firmowym.
Czy członkowie zespołu byli tego świadomi? Pewnie tak, ale niestety niewielki mieli wpływ na dalszy bieg wydarzeń. Bo już dwa miesiące po wydaniu Beatles for Sale zespół wszedł do studia przy Abbey Road, by rejestrować kolejne piosenki. Cóż, skojarzyło mi się to z postacią promotora, jaka pojawia się w filmie The Wall Alana Parkera. Do pokoju, w którym Pink, taki comfortably numb leży bez znaku życia w fotelu, po wyważeniu drzwi wpada mały łysiejący człowieczek w brązowej marynarce i ciska się po tym hotelowym apartamencie, jasno dając nam do zrozumienia, że to odrętwienie artysty to masakra dla planów, terminów, koncertów, kontraktów i cholera wie jeszcze jakiego tałatajstwa. I niestety – obawiam się, że takich ludzi wokół The Beatles wówczas musiało być wówczas całkiem sporo. Stąd też owa skarga, właściwie skowyt Johna Lennona. Pomocy! Potrzebuję pomocy! Krzyk rozpaczy, nic innego. A że przy okazji wyjątkowo udany – to już zupełnie inna sprawa.
Beatlesi na swoim piątym (brytyjskim, bo amerykańskie wydawnictwa rządziły się odmienną numeracją) albumie zaprezentowali znowuż 14 piosenek. Co ważne, były to w większości ich kompozycje. Tylko dwa kawałki, Act Naturally i Dizzy Miss Lizzy to covery, zaadaptowane na potrzeby płyty Help! Powiem szczerze, że traktuję je jako wypełniacze – ani utwór śpiewany przez Starra, ani tym bardziej rock’n’rollowy standard Dizzy Miss Lizzy jakoś nie dorównują kompozycjom zespołowym. Act Naturally brzmi trochę jak odrzut z wcześniejszych sesji, a Dizzy – tak wiem, cenione przez Lennona – umieszczono na albumie chyba ciut na siłę. Z kronikarskiego obowiązku, bo grupa grała ten kawałek jeszcze w czasach Hamburga. Na szczęście – to dwie i … jedyne wpadki przy wyborze muzyki na ten longplay.
Za to pozostałe utwory autorstwa członków zespołu to już zupełnie inna bajka. Może nie najwyższych lotów, ale mimo trzymających poziom. Ważne, że po raz wtóry na album przebija się Harrison ze swoimi – tym razem dwoma – kompozycjami. Między innymi za to cenię sobie Help! Doceniam go również za niezwykłą energetyczność. Za ciekawe teksty, tak świetnie obrazujące problemy, z jakimi spotykali się członkowie zespołu w ówczesnym czasie. Za kilka utworów, które weszły na stałe do panteonu muzyki XX wieku. Najważniejszy z nich – Ticket To Ride. Niezapomniany, niezwykle świeży i zaskakujący brzmieniowo. Znakomity, dylanowski w swoim kształcie You’ve Got To Hide Your Love Away (oj słychać te inspiracje na kilometr). You Gonna Lose That Girl – klasyczny beatlesowski kawałek, uroczo wręcz zaśpiewany przez Lennona, no i rzecz jasna nieśmiertelne Yesterday – nagranie Beatlesów bez Beatlesów (bo śpiewa i gra tylko Paul McCartney z towarzyszeniem kwartetu smyczkowego). A oprócz nich wspomniane dwa utwory Harrisona (wreszcie trochę odwagi) – I Need You (przyjemnie i rockowo) i You Like Me Too Much (z niezwykłą, jazzującą partią elektrycznego pianina Lennona) o tytule znaczącym dla całej, opisywanej na początku recenzji sytuacji i lekko knajpianym, frywolnym charakterze. I na koniec … The Beatles brzmiący jak Simon & Garfunkel w piosence I’ve Just Seen A Face.
Świetny album. Cóż jeszcze? A, no tak – piosenki zawarte na płycie wypełniły ścieżkę dźwiękową drugiego filmu fabularnego, w którym grupa wystąpiła. Ale to inna historia. Na inny czas.