1970. Niesamowity rok. Najpierw nasze poletko. Wychodzi pierwsza płyta Grechuty z zespołem Anawa. Skaldowie nagrywają znakomity koncept album Od wschodu do zachodu słońca. Swoje ważne zdanie nt. muzyki dokłada Breakout płytą 70A. A Klenczon zakłada Trzy Korony…
Na zgniłym kapitalistycznym zachodzie dzieje się, oj dzieje. Najpierw Macca oświadcza, że odchodzi z The Beatles. Wydany po tym oświadczeniu album Let It Be (taki sobie w gruncie rzeczy) fani windują na najwyższe miejsca list przebojów. Wychodzi cała masa świetnych płyt. Atom Heart Mother Floydów, Trespass Genesisów i Lizard Crimsonów to tylko początek. Jest jeszcze powrót na scenę w wielkim stylu – Morrison Hotel Doorsów to powrót do korzeni, klasyka sama w sobie. Bo wychodzą kolejne płyty, mające stanowić z opisanymi już wcześniej w tym serwisie albumami Zeppelinów kanon ostrego grania. Debiut Black Sabbath miażdży ostanie barykady oporu przed walcem heavy metalu, a swoje dwa słowa dokłada Deep Purple (In Rock).
Francis Ford Coppola pisze scenariusz do Pattona, a film zdobywa 6 Oskarów (fakt, że w 1971 roku, ale zaliczamy to do roku powstania). Nixon wydaje rozkaz i następuje eskalacja konfliktu w południowo – wschodniej Azji: Amerykanie bombardują i atakują Kambodżę (ech, się chłopak naoglądał scen batalistycznych w kinie, to potem jak miał nie wymachiwać szabelką).
A potem przychodzą dwie smutne, porażające wiadomości. Najpierw, 18 września umiera Jimi Hendrix. A parę dni później, po drugiej stronie oceanu odchodzi na zawsze Janis Joplin. Jim Morrison wybiera się w podróż do Europy. Ma zamiar zamieszkać w Paryżu…
To były czasy, powiedziałby dziś Bruce Willis. Ano, były. 5 października 1970 roku (tuż tuż przed moimi narodzinami) ukazuje się nowa płyta LED ZEPPELIN. Potocznie zwana przez wszystkich „Trójką”. Wychodzi i wprawia wszystkich w ogromne zdumienie.
Oto mistrzowie hard rocka, bogowie heavy metalu nagrywają płytę prawie folkową, wręcz akustyczną. Zdrada ideałów? Coś na kształt końca świata, gdy Dylan się zelektryfikował? Na szczęście, nic podobnego. Zresztą, posłuchamy muzyki.
Najpierw, Immigrant Song. Oooooostro. Jak dawniej. Szybki riff Page, galopada perkusji Bonhama i histeryczny jak zawsze śpiew Planta. Charakterystyczne wyłącznie dla LED ZEPPELIN. Dalej – Friends – niby można powiedzieć, że jest klasycznie, bo drugie nagranie na płycie jest akustyczną prawie-że balladą. O symfonicznym rozmachu, z arabskimi motywami w zaśpiewach Planta, utwór niezauważalnie przechodzi w Celebration Day. Znowu rockowo, ostro, z wyrazistym riffem, histerycznym śpiewem wokalisty („mma maa mma, I’m so haaaaaaappyyyyy”) – zespół mknie przed siebie ani przez chwilę nie zwalniając. Zwrotka, refren, zwrotka, refren, solo, koniec. A wtedy zaczyna się chyba najpiękniejsze nagranie na płycie. Since I’ve been loving You (Z tjech por, kagda ja tjebja ljublju, jak pisali Rosjanie na swoich płytach firmy Mełodia). Taki szemrzący blues. Kwiląca gitara Page, spokojny śpiew Planta i bardzo wyważona gra sekcji rytmicznej. Cudowne nagranie. Nawet gdy głos wokalisty zmieni się w krzyk (loooooooooooord), nawet gdy gitara będzie cięła swoim ostrym jazgotem nasze serca, dalej będziemy onieśmieleni kołysać się, zachwyceni pięknem tego utworu. Lekkością nut powoływanych do życia. To takie nagranie, które mogłoby trwać i trwać. Wieki całe.
Out of The Tiles to klasyczny już Zeppelin. Ostry riff, lekka gra Bonhama, niezauważalny prawie Jones i Plant śpiewający sobie na pograniczu krzyku. To wstęp ledwie. Bo za chwilkę następuje zupełna zmiana nastroju. Najpierw – akustyczne Gallows Pole. Gitary akustycznie już wyłącznie. Bębny w tak ograniczonym zakresie, że to brzmi raczej jak męska wersja Joan Baez. A gdy dołącza się John Paul Jones na mandolinie, robi się naprawdę nie-rockowo. W finale zespół pokrzykując mknie przed siebie, udowadniając nam, że to nadal oni, a nie jacyś przypadkowi coutrowcy z Nashville. Akustyczne granie zostaje tym razem na dłużej. Za sprawą wspaniałej ballady Tangerine i połączonego z nią prawie utworu That’s The Way. Fantastyczne granie. Pełne gracji, ze świetną, choć niezwykle krótką solówką Page (Tangerine), zwiewnym śpiewem Planta (That’s The Way). Ekstra. I jeszcze kolejne uzupełnienie programu. Akustyczny, przedostatni na płycie Bron-Y-Aur Stomp. Gitara akustyczna potraktowana przez Page jako pokazówka dla szybkiej gry. A sam utwór, wygląda na – moim zdaniem – część pierwszą do nagrania, które pojawi się rok później na płycie Four Symbols szerzej znanej jako LED ZEPPELIN IV.
A koniec? Hats Off To (Roy) Harper. Niby akustyczny blues, ale głos wokalisty podano nam zupełnie przetworzony, a i gitarzysta jeździ po strunach w sposób dość powiedziałbym frywolny. Niesamowity finał pięknej płyty.
I jeszcze słowo o okładce. Znowu sterowce. Motylki, kwiaty i takiej tam. Wszystko w kartoniku z wczepionym we środek kółkiem, na którym obracają się różne obrazki z twarzami cherubinków włącznie. Fajne.
Dla mnie, znowu arcydzieło. Znowu wstyd nie mieć. Polecam.