It was fifty years ago today, Sgt.Pepper got a band to play… Równo 50 lat temu, 22 listopada 1968 ukazała się jedna z najsłynniejszych płyt w historii muzyki popularnej, do tego powszechnie uważana za arcydzieło, monument, płytę wybitną. Czy tak faktycznie jest, czy „Biały Album” broni się po latach i czy jego legenda jest zasłużona – o tym poniżej.
Już od początku widać odmianę. „Sierżant” miał kolorową, bajeczną okładkę – tu mamy idealnie biały kwadrat z ledwie widoczną nazwą zespołu i zarazem tytułem płyty. Tam było dzieło skończone, gdzie każdy element był na swoim miejscu, struktura całości była przemyślana, wszystko było sensownie poukładane, a przy tym było to dzieło w pełni zespołowe. Tutaj, no cóż, ani jedno ani drugie.
W rok 1967 Beatlesi weszli w dobrym stylu. Zejście ze sceny i poświęcenie się pracy w studiu przełożyło się na niezwykle kreatywny czas w dziejach zespołu, gdzie eksperymenty w studiu świetnie łączyły się z kapitalnymi kompozycjami, ukoronowanie okresu rozpoczętego jeszcze na „Rubber Soul”: zabawy z manipulacją prędkością taśmy, nagrywanie wielościeżkowe, montowanie różnych detali z kilku nagrań w jedno, eksperymentowanie z lokalizacją i podłączeniem mikrofonów… Po „Duszy” był „Revolver”, niespełna miesiąc po jego wydaniu zespół ogłosił zakończenie działalności koncertowej. 1 czerwca 1967 ukazał się „Sgt. Pepper”. A potem…
Świetność “Pieprza” to jedno, a drugie – fakt, że w zespole nie działo się już najlepiej. Coraz mocniej iskrzyło między Johnem i Paulem, Lennon coraz więcej uwagi poświęcał Yoko Ono i jej awangardowym pomysłom (a oboje – heroinie), George coraz bardziej był rozdrażniony założeniem, że dostaje miejsce na jeden utwór na stronę płyty i nie więcej, choć komponował dużo i do tego dobrych rzeczy, a Ringo w ogóle się denerwował brakiem uznania ze strony pozostałej trójki (choć wtedy zbyt wiele jeszcze nie tworzył). Tym niemniej ciągle starali się jakoś trzymać razem. Latem 1967 ukazał się na singlu „All You Need Is Love”. Potem zespół poznał Maharishnu Mahesh Yogiego, indyjskiego guru i propagatora T.M. (Transcendentalnej Medytacji), który zafascynował ich do takiego stopnia, że z miejsca zameldowali się na jego farmie w walijskim Bangor. Tam dotarła do nich tragiczna wieść. Menedżer zespołu, Brian Epstein, przedawkował środki nasenne.
W zgodnej opinii tak fanów, jak i samych muzyków, to był moment krytyczny. Zabrakło nagle kogoś, kto pomagał zespołowi obrać kierunek, doradzić, a przede wszystkim – utrzymać w ryzach dwóch wybitnych kompozytorów, przy okazji obdarzonych ego proporcjonalnym do talentów, ułagodzić jakoś George’a, utrzymywać równowagę. 27 sierpnia 1967 zaczęła się równia pochyła… Szukając nowego przewodnika, Lennon i Harrison zwrócili się do Maharishiego. W międzyczasie miała miejsce pierwsza krytyczna porażka Beatlesów, film „Magical Mystery Tour” zmiażdżony przez prasę i przyjęty z mocno mieszanymi uczuciami przez fanów. W lutym 1968 John, Paul, George i Ringo zameldowali się w ashramie w Rishikesh u podnóża Himalajów. Zabrali jedynie gitary akustyczne, resztę instrumentów pożyczali na miejscu. Ringo wytrzymał medytacyjne wakacje jedynie przez 10 dni, w marcu wrócił na Wyspy Paul (oficjalnie – by zająć się sprawami finansowymi kapeli), a gdy Harrison i Lennon dowiedzieli się, że Maharishi zaczął się niedwuznacznie zachowywać wobec Mii Farrow, obecnej w Rishikesh, również opuścili Indie (potem okazało się, że podejrzenia i oskarżenia wobec guru były dość mętne). Z jednej strony w Rishikesh cała czwórka stworzyła sporo kompozycji (Ringo wreszcie ukończył pierwsze autorskie dzieło, „Don’t Pass Me By”), z drugiej strony gdy 30 maja cała czwórka zameldowała się w studiu, by zacząć nagrania, stało się jasne, że The Beatles to cztery różne osoby, jedynie symbolicznie występujące jako zgrany zespół. Dość wspomnieć, że z 30 kompozycji, jakie znalazły się na płycie, jedynie w 16 słychać wszystkich czterech Beatlesów. Zresztą w pewnym momencie Beatlesi zostali uszczupleni do tria, bo Ringo, urażony ciągłymi uwagami i krytyką Paula, opuścił na pewien czas zespół; pozostała trójka musiała na zmianę zasiąść za bębnami podczas nagrywania „Back In The USSR”. Odszedł też na stałe zespołowy inżynier dźwięku Gerald Emerick. Konfliktów personalnych i osobowości też nie brakowało: 20 sierpnia John i Ringo, pracujący w jednym studio nad „Yer Blues”, odwiedzili Paula nagrywającego w drugim studio „Mother Nature’s Son”. Inżynier dźwięku Ken Scott wspominał potem, że atmosfera od razu zgęstniała, a ostre spięcie wisiało w powietrzu. Ciągła obecność Yoko (wbrew zasadzie, że w studiu pracują tylko czterej Beatlesi, bez osób towarzyszących) też nie pomagała (zresztą z czasem partnerki innych Beatlesów też się zaczęły pojawiać)…
W tych okolicznościach nie mógł chyba powstać inny album niż ten, który ostatecznie otrzymaliśmy. Album chaotyczny, strasznie nierówny, pozbawiony spójności. Słychać, że tworzyły go cztery odrębne osobowości, jedynie pro forma określane mianem zespołu The Beatles. I najlepszym świadectwem geniuszu Fab Four niech pozostanie fakt, jak udanym albumem się on mimo wszystko okazał. Bo na tej płycie nie brakuje chwil naprawdę znakomitych.
Ponoć George Martin i zespół zastanawiali się przed skróceniem „The Beatles” do formatu jednej płyty. I faktycznie, gdyby wybrano z tej płyty absolutną śmietankę, to powstałby album doskonały. Parodystyczne „Back In The USSR”, pastiszujące Beach Boys i jeden z przebojów Chucka Berry’ego (jeden z polskich „dziennikarzy” twierdził, że to dowód sympatii Paula dla Leonida Breżniewa – ciekawe, co biedak bierze, też bym chciał mieć tak fajnie), połączone z psychodelizującymi „Dear Prudence” (o siostrze Mii Farrow, która potrafiła w Rishikesh medytować przez wiele godzin bez przerwy i nie opuszczać pokoju) i „Glass Onion” (z absurdalnym tekstem kpiącym z ludzi doszukujących się w tekstach Beatlesów głębokich aluzji i pokręconych metafor) – to jest bardzo mocne wejście. Harrison wznosi się na wyżyny w melancholijnym „While My Guitar Gently Weeps” ze zwięzłym, świetnym solem gitarowym Claptona (który podarował był czerwonego Gibsona, na którym je zagrał, George’owi). Lennon stawia podwaliny pod dojrzały rock progresywny w „Happiness Is The Warm Gun”, złożonym z trzech fragmentów różnych kompozycji, poustawianych razem w mini-suitę ze zmieniającym się nastrojem i podziałami rytmicznymi, i przeklina sir Waltera Raleigha za sprowadzenie tytoniu z Nowego Świata do Europy w „I’m So Tired” – ociężałym, powolnym, z ciężką linią gitarową. W „Blackbird” McCartney składa ponoć hołd Angeli Davis, jednej z bohaterek walki o rasowe równouprawnienie w USA; swoją drogą to pozornie prosty numer, gitara akustyczna i śpiew, ale dobrze go zagrać to jest sztuka, bo wbrew pozorom jest to niełatwa kompozycja. „Piggies” Harrisona, z wyrafinowanym barokowym akompaniamentem i zniekształcanym śpiewem, bierze na celownik tzw. białe kołnierzyki, porównując ich do pozbawionych empatii, tłustych świń, bezwzględnie wykorzystujących mniejsze świnki, które muszą tarzać się w gnoju. Pierwszą płytę wieńczą dwa kameralne, akustyczne utwory, delikatne ballady, „I Will” Paula i poważniejsza, smutna, poświęcona tragicznie zmarłej matce „Julia” Johna.
Na drugiej płycie też świetnych utworów nie brakuje. „Yer Blues”, Lennonowska wersja brytyjskiego blues-rocka, do pewnego stopnia pastisz tegoż; tegoż autorstwa „Sexy Sadie”, pierwotny tytuł „Maharishi”, ostro krytykująca guru, którego John zaczął uważać za pozera i kanciarza, wykorzystującego ludzi zainteresowanych wschodnią duchowością. Proto-metalowy, oparty na ciężkim riffie, powolny, przytłaczający ciężarem słuchacza „Helter Skelter” Paula, zarejestrowany pierwotnie w kilku wersjach, w tym rozimprowizowanej, odjechanej 27-minutowej (mam nadzieję że kiedyś będzie wydana w całości…) Na koniec sesji Ringo rzucił pałeczki i wrzasnął „Porobiły mi się pęcherze na palcach!” (co słychać na płycie zresztą). Kolejna wyrafinowana, folkowa tym razem kompozycja George’a. Lennonowskie „Revolution 1”, wywiedzione znów z bluesa, oscylujące w stronę hard rocka, w oryginale spuentowane wielominutowym awangardowym dźwiękowym kolażem, z mocno politycznym, rewolucyjnym tekstem, z przedziwną, odjechaną kodą. Soulujące „Savoy Truffle”, czwarta kompozycja George’a (takiej średniej można pozazdrościć – cztery utwory i wszystkie świetne), drwiące z Claptona, którego od nałogowego objadania się tytułowymi czekoladkami ponoć ciągle bolały zęby.
Na płycie nie brakuje też parodii, stylizacji i pastiszu. „Ob-La-Di Ob-La-Da”, funkcjonujące u nas jako nieśmiertelna piosenka z filmu o Corkym, będące parodystyczną, ironiczną wersją muzyki ska (panowie długo biedzili się nad wstępem, aż pewnego dnia zaćpany Lennon zagrał fortepianową partię dwa razy prędzej niż zazwyczaj i stwierdził, że w takiej wersji ma to trafić na taśmę). Nawiązania do muzyki ery międzywojennej: McCartneyowskie „Martha My Dear” (o psie Paula) i „Honey Pie”, jakby wprost z jakiegoś musicalowego teatrzyku, i „Good Night” autorstwa Johna, w którym Ringo na tle orkiestry smyczkowej prezentuje się jak nostalgiczny crooner. Pastisz folkowej ballady w „The Continuing Story Of Buffalo Bill” (ta efektowna partia gitary klasycznej na wstępie to z melotronu). Wykręcone, parodystyczne country/bluegrass „Don’t Pass Me By” z adekwatną partią skrzypek. „Rocky Raccoon” to ciekawy przypadek – niby country-rock (z przewagą tego pierwszego) z partią fortepianu w stylu honky-tonk, ale wtedy jeszcze tak country nie grano, a przynajmniej taki styl nie był jeszcze specjalnie popularny. „Why Don’t We Do It In The Road?” – napisane, gdy Macca w Rishikesh widział na ulicy kopulujące małpy i zastanawiał się, czemu ludzie mają opory przed takim zachowaniem – oraz „Everybody’s Got Something To Hide Except Me And My Monkey” (przeróbka jednego z ulubionych powiedzonek Maharishiego) po latach jawią się jako utwory co nieco… punkowe. Prosta, zwięzła forma i takiż tekst, nieco monotonna gitarowa partia, natarczywy rytm sekcji – serio, brzmi to z perspektywy roku 2018 jak beatlesowski pastisz punk rocka. Plus parę drobiażdżków, takiej beatlesowskiej średniej – żywiołowe „Birthday”, delikatna ballada Paula „Mother Nature’s Son” i Johna „Cry Baby Cry”. No i „Revolution 9”, osiem i pół muzyki, jak to ktoś określił „Beatlesów bez Beatlesów”: swobodny, chaotyczny kolaż fragmentów nagrań muzyki klasycznej, zapętlonych wypowiedzi muzyków, Yoko i przypadkowego inżyniera dźwięku, rozmów, drobnych strzępów instrumentalnych m.in. gitary, melotronu, duetu oboju i rogu, efektów dźwiękowych, czy nawet smyczków z „A Day In The Life”, a wszystko wywiedzione z objechanej kody „Revolution 1”…
„Revolution 9” to w sumie świetne podsumowanie tej płyty. Płyty, na której dzieje się wiele, a dominującym elementem jest chaos: słychać, że nikomu nie chciało się z 30 utworów poskładać jakiejś spójnej całości (inna rzecz, czy to było do zrealizowania przy takim rozrzucie stylistycznym). Płyty, na której fragmenty z różnych muzycznych bajek przechodzą jeden w drugi (strona czwarta – hard rock z odjechaną kodą przechodzi w wodewilową piosenkę, ta w soulujący rock, ten w delikatną balladę, ta w ponad osiem minut dźwiękowego odjazdu i chaosu, a na koniec dostajemy jeszcze utwór jak z eleganckiego balu z lat 30. z orkiestrą smyczkową i melodyjnym, ckliwym śpiewem…). Płyty, na której nie brakuje utworów wielkich (i tylko szkoda, że jeden z najlepszych utworów powstałych podczas tych sesji znalazł się jedynie na singlu – mowa o „Hey Jude”). Z jednej strony – ciągle coś się dzieje, zaskakuje słuchacza, z drugiej – chwilami ma się jednak wrażenie nadmiernego zróżnicowania, chaos staje się w pewnym momencie co nieco męczący. Ale „The Beatles” to jedna z tych niezwykle polaryzujących płyt, o której każdy słuchacz będzie miał swoje zdanie i każde będzie zawierało część prawdy o tym albumie. Dla mnie jest to album bardzo dobry, z szeregiem naprawdę wybitnych momentów, który mimo wszystko stawiam ciut niżej niż „Revolvera”, „Sierżanta Pieprza” i „Abbey Road”. W moim przekonaniu te trzy płyty mają to coś więcej, wartość dodaną, dzięki której płyta jest czymś więcej niż tylko prostym połączeniem poszczególnych elementów; całość jest czymś więcej niż sumą elementów składowych. Takiej wartości dodanej jednak na „Białym Albumie” brakuje. Może właśnie dlatego, że trzy wymienione płyty to jednak były dzieła mniej lub bardziej zespołowe, podczas gdy „The Beatles” – wbrew tytułowi – to dzieło mimo wszystko czterech odrębnych indywidualności, które akurat razem znalazły się w studio. Ale to wyłącznie moja opinia. Dlatego nie będzie gwiazdek. To taki album, którego po prostu w prostej skali 1-10 zamknąć się nie da.