Najbardziej niedoceniana płyta The Beatles. Przełomową rolę Revolvera wszyscy znają. Wyjątkowość Sierżanta Pieprza każdy kojarzy. Nagromadzenie hitów z Abbey Road mało komu umknie uwagi. A Rubber Soul? Już nie okres młodzieńczy, jeszcze nie okres dojrzały. Takie właściwie nie-wiadomo-co. A przecież wydany w końcówce roku 1965 album, to wydawnictwo przełomowe – gdyby nie ono, pewnie historia muzyki POPularnej potoczyłaby się zupełnie inaczej.
Pierwszą rzeczą, jaką trzeba przyznać to fakt, że co jak co, ale tempa Beatlesi nie zwalniali. Minęło pół roku od Help!, a skoro tak, to nowy album musiał być. Gwiazdka za pasem, więc nie wolno pozwolić, by kilka milionów funtów nie zmieniło właściciela za sprawą nowych piosenek Fab Four. Jednak, w przeciwieństwie do wariackich sesji znanych z poprzednich płyt tym razem osiągnięto prawdziwy profesjonalizm. Wynajęto studio, a sesję zaplanowano z wyprzedzeniem. Panowie McCartney / Lennon / Harrison / Starr mieli zatem pełne cztery tygodnie na nagranie albumu. Nie jakiś tam czas między czymś a czymś, jak to drzewiej bywało, ale konkretne dni, wolne od innych napiętych grafików, filmowych klapsów, koncertów, wywiadów i takich tam szczegółów. Słowem – rozpusta. I owo bogactwo czasowe przyniosło spodziewany efekt: dzięki temu na Rubber Soul dostajemy piosenki wyłącznie autorstwa członków zespołu. Ba, trzeba dodać, że poza słynnym duetem kompozytorskim materiał na album dostarcza także George Harrison i … uwaga, uwaga: Gwiezdny Ryszard! To już ewenement na skalę beatlesowską (inna sprawa co dobrego o utworze What Goes On można by powiedzieć, ale… nie bądźmy drobiazgowi).
Ta zmiana w podejściu wytwórni, managementu i producenta do nowego materiału spowodowała, że zespół przygotował utwory z większą dbałością o szczegóły, niemalże pietyzmem. I pewnie dlatego Rubber Soul po latach prezentuje się tak korzystnie.
Oczywiście pierwszą informacją, jaką w sieci wynajdziecie na temat wyjątkowości tego albumu będzie kwestia użycia przez Beatlesów sitaru w Norwegian Wood. Jasne, to spora odmiana po dotychczasowym klasycznym wręcz instrumentarium, ale nie przesadzajmy. Nagranie dobrze brzmi, jednak nie widzę specjalnej zalety w uzupełnieniu go sitarem. Ot ciekawostka i tyle. Choć trzeba przyznać, że oczywiście coś musiało być wówczas na rzeczy, bo kilka tygodni później Stonesi też poń sięgnęli, a i później inne zespoły też nie pogardziły specyficznym brzmieniem tego instrumentu. Fakt, nagranie nabrało innego kolorytu i… pewnie dlatego się o nim pamięta. Na Rubber Soul pojawiają się jednak i inne brzmienia. Fortepian imitujący klawikord, fuzz basowy, gitara strojona jak w piosence francuskiej – to już inni The Beatles, niż znani z wcześniejszych dokonań. Utwory też sprawiają wrażenie bogatszych. Melodie nie wpadają w ucho od razu (przynajmniej nie w odniesieniu do każdego utworu), ale jak już dotrą do słuchacza, odkrywają spore bogactwo. Teksty stały się dojrzalsze, dzięki czemu czterej chłopcy z Liverpoolu mogli wreszcie zacząć nagrywać płyty, a nie singlowe przeboiki. Ich życie osobiste sława skomplikowała na tyle, że małżeństwa lub związki nagle nabrały innego charakteru, a dziennikarze węszyli właściwie na każdym kroku. To napięcie przełożyło się na zagrane utwory.
Wreszcie to na Rubber Soul doszło do korespondencyjnego pojedynku między wiodącymi osobami w zespole. I Paul i John przedstawili bowiem swoje wizje piosenek o dziewczynach. Michelle vs Girl, bo o tych kompozycjach mowa to swoiste podsumowanie pierwszego okresu działalności obu Beatlesów, ukazujące dualizm grupy - Buntowników z komercyjnego wyrachowania i melancholików z wyboru. John napisał Girl niejako w rozliczeniu z wątkiem romantyczno – dziewczęcym zamykając pewny burzliwy okres w jego życiu. Paul tworząc Michelle, kierował się z grubsza innymi przesłankami. Stworzył kolejną bezbarwną miniaturkę muzyczną, która rozniecać miała żar w sercach milionów fanek, w tym o imieniu Michelle. Z pojedynku tego, zarówno w warstwie muzycznej jak i lirycznej z tarczą wyszedł Sir John. Mimo, że utwór zachowuje prostotę kompozycyjną porównywalną z kawałkiem McCartneya (boć przecież nikt nie powie, że Michelle to skomplikowane dzieło!) to jednak sposób śpiewania, akompaniament, wyszeptane w refrenie słowo… (no właśnie – jakie!??) to wszystko pokazuje dużo większy pazur, niż utwór serdecznego rywala. I choć John będzie się po latach tego utworu wstydził (wywiad z Yoko sic!) to jednak nie sposób go nie docenić. Na Rubber Soul to jedna z ważniejszych piosenek. Niby osadzona w dawnych czasach, a jednak otwierająca nowy rozdział w historii zespołu.
Szósty album The Beatles to kilka nagrań bez których historia zespołu byłaby niekompletna. Płyta wyzwalająca potencjał muzyków, dająca początek nowemu, nieznanemu do tej pory obliczu liverpulczyków, która zapoczątkowała intensywne prace nad kolejnym „wystrzałowym” albumem.