Suplement. Wreszcie jest. Płytka, o której pisałem przy okazji recenzji płyty Fellini Days dotarła do mnie ... 2 stycznia br. Przesądny nie jestem, ale jeśli ma to zapowiadać kolejny „Rybny Rok” – protestował nie będę. Dodatkowa płyta była już w sprzedaży na listopadowym koncercie Fish’a w Poznaniu, jednak wszyscy ci, którzy kupili w przedsprzedaży (poprzez Sieć) album Fellini Days, powinni otrzymać tę płytę za darmo. I – niżej podpisany jest tego przykładem – otrzymali tę płytę.
Pierwsze pięć nagrań to koncertowe wersje utworów znanych z płyty Fellini Days. Wykonania żywiołowe, pokazujące, że zarówno Fish, jak i reszta zespołu jest w doskonałej formie. Żadnych niedociągnięć, no, może mało entuzjastyczne podejście Norwegów do muzyki Fish’a. I co ważne – żaden z tych utworów nie stracił nic ze swojej magii. Pozostałe cztery utwory niby też znamy z ‘Felliniego’. Tylko, że tu pojawiają się w zmienionych wersjach. Najmniej się różni Our Smile, który tak jak z opisu wynika, jest po prostu kolejnym akustycznym kawałkiem, taką miłą pioseneczką. Pewnie też najbardziej przypadnie do gustu większości fanów. Reszta – jest ... dużo ciekawsza. Fish, z pomocą Elliota Nessa stworzył wersje utworów – nie wiem – czy nie lepsze od oryginałów. Na pewno warte uwagi. Oparty na transowym rystmie basu Dancing In Fog zachowuje swoją nieprawdopodobną atmosferę za sprawą tej trąbki, a wrażenie samotności wśród demonów poteguje tylko natrętne pojękiwania klawiszy. Dalej – jest jeszcze lepiej. Obligatory Ballad w tej wersji podoba mi się bardziej niż na płycie Fellini Days ! Wręcz nieprawdopodobne, aby Fish tak brzmiał ! Na początek śpiewanemu przez Fish’a tekstowi „Time was when I called you before we went to sleep, no matter where” towarzyszą dźwięki wręcz kosmiczne, po czym obligatory ballad przechodzi w ... zapętlony pęd perkusji. I ... wbrew obawom – spokojny śpiew wokalisty sprawdza się na tle tego pośpiechu dźwięków, jakimi raczy nas perskusista i oszczędny w środkach klawiszowiec (o ile tak można powiedzieć). No i ostatni z trójki kombinowanych utworów – Clock Moves Sideways. Również w znacznie zmienionej wersji – ci co znają oryginał będą zaskoczeni. Trans, podawany od początku utworu narasta, by podczas refrenu wręcz wybuchnąć zgiełkiem ! Rewelacyjnie sprawdza się to z tekstem Clock, podawanym początkowo melorecytacyjnie przez Fish, by w refrenie histerią w głosie mógł już wszem ogłosić, że „...when the clock moves sideways” wtedy „Fellini Days = Fugazi”. Czy można nazwać ten ośmiominutowy utwór arcydziełem art-rocka nowego stulecia ? Myślę, że tak. Jest to jakby kontynuacja stylu ostatniej płyty Galahad. Co – nie ukrywam – mnie satysfakcjonuje i to bardzo.
Podsumowując, na płytkę można spojrzeć z dwóch stron. Po pierwsze – trochę żal, że znalazło się tu aż tyle nagrań koncertowych, zamiast np. nowych utworów. Po drugie szkoda, że nominalnie – to wcale nie ma tu nowych utworów. Choć – te trzy fragmenty nowego spojrzenia na Dni Felliniego – trzeba traktować jak zupełnie nowe nagrania. Generalnie – moim zdaniem - płyta raczej nie będzie się podobała tym wszystkim, którzy oczekują od Fish’a utworów takich, jakie grał. Nie znajdzie tu nic dla siebie osoba przywiązana do pewnej konwencji utworów art-rockowych. Nie – tej muzyce zdecydowanie daleko do stylu prezentowanego choćby przez Pendragon. Czy to wada ? Każdy musi sam sobie na to odpowiedzieć. Celowo unikam porównań, po co je stosować, skoro nic nowego nam nie powiedzą. Czy Fish mógby z tymi nagraniami trafić do większej liczby słuchaczy ? Zapewne. A starzy fani ... czy nie czują się oszukani ? Niby czym, chyba nie rewelacyjną formą ulubionego artysty. Oby tak dalej.