This Days Are Gone … śpiewał kiedyś zapomniany już dziś Kirk Brandon. Pasuje to idealnie do najnowszej płyty koncertowej Fish’a, wydanej jako podsumowanie trasy koncertowej Fellini Days. Trasy, która objęła również Polskę, więc można sobie przypomnieć, jak było.
Niestety, dziś już prawie nikt nie gra takiej muzyki. Prawie nikt nie gra takich koncertów. Większość powstającej muzyki to połączenie mamroczącego pod nosem wokalisty z ostrymi riffami. Ma być ostro, głośno i najlepiej z niekończącymi się solówkami. Koncerty Fish’a są inne. Sporo na nich swojskiego gadania, dialogów z publicznością, picia wódki i ... muzyki też ! Jeśli są tacy, którzy nie byli na ostatnich koncertach Szkota w Polsce, mogą tu usłyszeć, jak – z całą pewnością – NIE BYŁO !. W porównaniu z poprzednimi koncertówkami Fish’a, koncert z Amsterdamu, jest jakby bardziej wyciszony. Nie ma tyle opowieści, jest Fish na scenie wyśpiewujący swoje pieśni. Przejmująco, trochę z wysiłkiem (gardło już nie to), ale nadal przepięknie.
„Autostrada zakorkowana, światła krwawią czerwienią, a złość zbiera się we mgle, ja medytuję w zieleni. Ściana rogów, wybucha gdzieś, a droga do Jerycha ciągle w bezruchu tkwi w bursztynowych promieniach, które grają na zamglonych ekranach i zadymionych samochodach, których właścicieli usta klną na świat, który nie słyszy
Żyjesz w krainie czarów, trawa tam tak zielona Język związany, a suche usta przełykają krzyk ...” 3D, rozpoczynający koncert jest doskonały. Jest w nim miejsce na fascynujący bas Steve’a Barnacle, jest solo (i to niejedno) Johna Wesley’a, jest wreszcie świetny tekst, śpiewany przez maestro ...
Zaskakująco świeżo brzmi Brother 52. A to za sprawą bardzo dobrej gry sekcji rytmicznej, a to za sprawą ciekawych szaleństw i solówek Wesley’a. Ależ ten utwór ma wykop !!! A dalej ... Tumbledown, który szczerze powiedziawszy pominąłbym (jakoś nie przepadam za tą kompozycją), w końcu w repertuarze Fish’a jest sporo nagrań, mogących zapełnić miejsce po tym utworze. Our Smile … polecam wszystkim zakochanym … to zdecydowanie najpiękniejsza pieśń o miłości, jaką Szkot napisał ostatnio.
„Jestem tak pijany, Jestem tak naćpany, nie jestem pewien, czy w ogóle mówię do rzeczy. Nie mogę wyjaśnić po raz pierwszy od dawna tych uczuć głęboko schowanych A myślałem, że umiem kontrolować swe serce, że to już dawno minęło
A Ty przyszłaś i napisałaś moje życie od nowa dodając mu happy end”
Dalej jest jeszcze Perception Of Johnny Punter … o którym napisałem, co trzeba wcześniej, więc nie będę się powtarzał. Rewelacja. Aż dreszcze przechodzą, gdy dociera do nas zapowiedź, że „... wiesz, że są dni, kiedy czujesz, że coś zaraz musi się stać. To jest jeden z tych dni, kiedy wiesz, że coś zaraz musi się stać ...”
Zresztą sam Fish we wkładce napisał, że to jeden z jego ulubionych utworów na tej trasie. Nie dziwię się. Potężne brzmienie wyczarowane przez sekcję rytmiczną, solówki Wes’a nadające niesamowitego dramatyzmu. Klasyka. I pomyśleć, że nie trawiłem wersji studyjnej (tak, mnie się to też zdarza...).
Pilgrim’s Address jest zdecdowanym wytchnieniem po poprzednim utworze. A później ... szaleństwo dla fanów, czyli Medley w postaci fragmentów Lucky i Credo, z wielkim finałem – Vigil. Pierwsze dwa utwory grane przez Fish’a (samo to zresztą napisał) niczym słynny duet Garden / Market z czasów Marillion. Sprawdzają się w tej roli doskonale. A finał ... :-) przecież każdy z nas dostaje dreszczy słysząc słynne już
„... Boję się krzyczeć by nie zwrócić na siebie uwagi mocy Które kontrolują nasze myśli i nasze życie Gdyż wtedy dowiedzą się, że to czego pragnę jest bronią najstraszliwszą A jest nią prawda Dzień po dniu to narasta i staje się potężniejsze Lecz gdy krzyczeć już nie mam sił I potrzeba mi duchowego wsparcia - wtedy wsłuchuję się w tłum.”
Za Clock Moves Sideways, transowe, z tymi wszystkimi samplami ... dałbym się pokroić.
Na bis ... najpierw tradycyjnie zagrane The Company. Ze śpiewami publiczności. Z solówkami Wesley’a, granymi z taką swobodą, jakby to robił to od początku świata. A na koniec. A capella ... czyli Flower Of Scotland. Ten koncert, to w sumie 7 utworów z nowej płyty, kilka nagrań solowych i nic z czasów Tamtego Innego Zespołu. Wcale to nie przeszkadza. Jest wręcz zaletą.
They never take me alive ... śpiewał swego czasu Kirk Brandon. I pasuje to idealnie do Fish’a. Dobra passa trwa.
Cóż, bijąc pokłony idę słuchać Nocy Felliniego. A wkrótce ... Fields of Crows.
ps. Za tłumaczenia tekstów dzięki Markowi Cieślakowi z The Company Poland. Pożyczyłem sobie tłumaczenia z www.fish.beep.pl